Akrobata z Madrytu
Pedro Sánchez, akrobata z Madrytu. Gdyby nie istniał, trzeba by go wymyślić
Gdyby Pedro Sánchez nie istniał, hiszpańska lewica musiałaby go wymyślić. Jest on bowiem żywą syntezą wszystkich tych cech i przymiotów charakteru, dzięki którym socjaldemokraci przez dekady wygrywali europejskie wybory. Szeroka publiczność widzi w nim urok szwedzkiego premiera Olofa Palmego, przystępność kanclerza Willy’ego Brandta, reformatorski zapał innego premiera Hiszpanii z lewicy Felipe Gonzáleza. Współpracownicy dopisaliby zapewne do tej listy bezwzględność Tony’ego Blaira oraz stałość w zmienności François Mitterranda. Zwolennicy powiedzą więc: idealista bez iluzji. Przeciwnicy: iluzjonista bez idei.
Przed przyspieszonymi wyborami, które odbyły się 23 lipca, przepowiadano mu klęskę. Sondaże zapowiadały przejęcie władzy w Hiszpanii przez konserwatystów i skrajną prawicę z partii Vox. Ale Sánchez się ostał, w swoim stylu – może nie wygrał, jego socjaliści zdobyli jednak tyle głosów, że nie da się bez nich utworzyć rządu. Obecny paraliż oznacza, że prawdopodobne są kolejne wybory, w których dotychczasowy premier Hiszpanii wcale nie jest na straconej pozycji.
Skąd ta polityczna żywotność 51-letniego Sáncheza? Wcześniej niż inni dostrzegł, że walkę polityczną w jego ojczyźnie przestaje organizować odwieczny spór między „dwiema Hiszpaniami”, kiedyś reprezentowanymi przez gen. Franco i Republikę, a współcześnie przez Partię Ludową (PP) oraz Socjalistyczną Partię Robotniczą Hiszpanii (PSOE). W porę zwrócił uwagę na nowe siły – i z każdą z nich był gotów usiąść do stołu, jeśli miałoby go to przybliżyć do Palacio de la Moncloa, madryckiej siedziby szefa rządu.
Można go też było odnaleźć po obydwu stronach spalonego mostu między Madrytem a Barceloną. Centraliści zarzucają mu ustępliwość wobec separatystów, podyktowaną partyjnym interesem: katalońska lewica narodowa bywa użytecznym partnerem, gdy socjaliści walczą o większość w parlamencie.