Zdjęcia z płonącej Francji obiegły świat i już widać, że stanowią paliwo dla rozmaitych odcieni prawicy w całej Europie, które przekuwają obrazy przemocy w silny przekaz antyimigrancki. To z daleka wydaje się sensowne, z bliska nieco dziwi: w końcu dzieciaki z „trudnych dzielnic”, które wyszły na ulice w poczuciu skrzywdzenia i beznadziei, w większości urodziły się we Francji i mają obywatelstwo Republiki. Kraje pochodzenia rodziców czy dziadków znają z opowieści, może raz do roku jeżdżą tam na wakacje – ich ojczyzną jest Francja. Tylko że gorzka to ojczyzna.
Imigranci we Francji: to naturalne
Według najnowszych badań INSEE – Narodowego Instytutu Statystyki i Studiów Gospodarczych (Institut National de la Statistique et des Études Économiques) – we Francji żyje obecnie 7 mln imigrantów, co stanowi 10,3 proc. populacji; ponad jedna trzecia (2,5 mln) to naturalizowani Francuzi. Około 800 tys. osób urodziło się we Francji, jednak nie ma obywatelstwa. Pozostałe 4,5 mln osób określanych jako imigranci nie ma obywatelstwa i nie urodziło się we Francji. Według ministra spraw wewnętrznych George’a Darmanina 600–700 tys. z nich przebywa w kraju nielegalnie.
Większość wywodzi się z Afryki (47,5 proc.) lub Azji (13,6 proc.). Tam znajdowały się francuskie kolonie i napływ ludności z tych stron był naturalny. Ale wcale niemało jest też Europejczyków – w 2020 r. (najnowsze dane INSEE) aż 32 proc. przybyło z innych krajów na kontynencie, z Afryki 41 proc. Aż 3 proc. przybyszy z tego roku było urodzonych w Chinach.
Francja ma zapotrzebowanie na zagraniczne ręce do pracy i nawet tego nie ukrywa. W projektowanej nowelizacji przepisów znajduje się lista branży, dla których politycy chcą przygotować uproszczone ścieżki regulacji pobytowych i pozwoleń na pracę, intrygująco zwanych „branżami pod presją” (en tension). Dokładna lista nie jest jeszcze znana, ale wiadomo, że znajdzie się tam rolnictwo, gastronomia, hotelarstwo czy budowlanka.
Czytaj też: Francja. Bunt ludu
Obcy we własnym kraju
Względnie wykształceni, dorośli, zaradni, a przede wszystkim zdesperowani – to idealny profil pracowników migrantów. Tu dochodzimy do sedna – niewielu może sobie pozwolić na zarwanie nocy, by uczestniczyć w zamieszkach. Prawo pobytu często łączy się z zatrudnieniem, więc jeśli jest się legalnie, lepiej nie zawalać dni pracy. A jeśli nielegalnie... Cóż, lepiej nie wchodzić policji w drogę, bo próba wylegitymowania może się skończyć deportacją.
Co innego młodzi, którzy są „obcy we własnym kraju”. Ich rodzice lub częściej dziadkowie przyjechali do Francji, która w latach 50. i 60. zasysała nieprawdopodobnie dużo rąk do pracy, głównie w przemyśle i na budowach odradzającego się po wojnie kraju nad Sekwaną. Wielu z nich to byli tzw. pieds-noirs, czyli francuscy obywatele, którzy wyjechali szukać szczęścia do kolonii, a wraz z dekolonializacją wracali do macierzy, często bez dorobku ani majątku, za to z mieszaną rodziną. Wielu wróciło dopiero w 1962 r., kiedy wojna francusko-algierska zakończyła się uzyskaniem przez Algierię niepodległości. Wielki przemysł pozwolił im się osiedlić i urządzić, bardzo często w tzw. nouvelle ville, miastach tworzonych, jak np. Nowa Huta, wokół ważnych ośrodków przemysłowych.
Fal imigracji było zresztą więcej – o ile po II wojnie światowej dominował napływ z dawnych kolonii na potrzeby produkcji przemysłowej, o tyle w okresie międzywojennym Francja z Belgią na potęgę ściągały... polskich robotników do kopalni węgla. Do 1931 r. nad Sekwanę przyjechało pół miliona Polaków, którzy stanowili wówczas drugą po Włochach mniejszość etniczną w kraju. Ludowy katolicyzm budził w przyzwyczajonych do świeckiego państwa Francuzach podobne poczucie obcości co dzisiaj islam... Francuscy związkowcy nie mogli pogodzić się z potulnością polskich pracowników, których nazywali łamistrajkami – nie przeszkodziło to jednak w zmasowanych deportacjach lewicowych działaczy w wybuchowym 1936 r. Ówczesne kwitnące górnicze miasta, jak Lens, Douai, Béthune, Valenciennes czy Lille (gdzie wciąż spotyka się sporo polsko brzmiących nazwisk), dziś są senne i zapyziałe, a francuski sen wraz z wygaszaniem kopalni dla wielu naszych rodaków skończył się wegetacją bez szans na rozwój i karierę.
Czytaj też: Jakie pożytki Francja czerpie z imigrantów
Gorsze dzieci Republiki
Warto o tym pamiętać, gdy patrzymy na dzisiejsze zamieszki. Dr Ludwika Włodek pisze, że „są dwie Francje”, a o imigrantach w kolejnym pokoleniu mówi, że to „gorsze dzieci Republiki”. Trudno się z tym nie zgodzić. „Getta”, o których rozpisuje się prawica, nie są bardzo różne od polskich miasteczek, w których kiedyś istniał przemysł lekki i systematycznie rozwijane usługi publiczne, a dziś jest głównie bezrobocie. Warto pamiętać, że bezrobocie, historycznie niskie, liczy się w stosunku do ogółu osób aktywnych zawodowo, czyli tych, które pracują lub szukają pracy. Francuskie przedmieścia pełne są osób, które nie widzą dla siebie przyszłości – tak jak pełna jest ich polska prowincja. Mimo republikańskiej obietnicy równości z tą ostatnią zawsze był problem. Tam, gdzie gromadziły się „gorsze dzieci Republiki”, usługi publiczne były niedoinwestowane, a przydział do pracy w szkole traktowano jak zesłanie. Tak ukształtowały się tzw. zones sensibles, obszary zapalne. Nazwy tych „obszarów” słyszymy dziś w wiadomościach: Nanterre, Cergy-Pontoise, Saint-Etienne, Saint-Denis, ale też Tours, Marsylia itd. Po raz pierwszy zapaliły się w 2005 r.
To kolejna zapomniana lekcja historii: wielkie zamieszki w 2005 r. pokazały, że polityka ignorowania rasizmu i rosnących nierówności na jego tle kończy się przemocą. Dwóch nastolatków, Zyed Benna i Bouna Traoré, uciekając przed policją, schowało się w szafce transformatora w Clichy-sous-Bois i zostało śmiertelnie porażonych prądem. Wybuch frustracji pokazał, że Francuzi musieli już od dawna żyć na beczce prochu. Spalono ponad 9 tys. samochodów i zniszczono 144 autobusy. Szkolnictwo odnotowało straty szacowane na 200–250 mln euro. Zniszczono 233 budynki użyteczności publicznej, 74 budynki prywatne i 18 miejsc kultu. Zginęły dwie osoby, 56 policjantów odniosło rany. Zamieszki trwały od 28 października do 17 listopada.
Po tamtych zdarzeniach wydawało się, że coś się zmieni. W „obszary zapalne”, które przestano tak nazywać, pompowano ogromne pieniądze. Problem w tym, że jak to określił jeden z mieszkańców w rozmowie z reporterką belgijskiego „Le Soir”: „zmieniono pojemnik, ale zawartość została ta sama”. Dotacje poszły w większości na tzw. rewitalizację, dzięki czemu dawne robotnicze przedmieścia zmieniły się w całkiem przyjemne i atrakcyjne miejsca do życia… dla klasy średniej. Problemy zepchnięto jeszcze dalej od Paryża, co tym bardziej utrudniło młodym z nieuprzywilejowanych środowisk wyrwanie się z marazmu „getta”.
Macron przykręca śrubę
Od 2005 r. zmieniło się natomiast wiele w postrzeganiu muzułmanów we Francji i całej Europie. Szerzą się stereotypy, zgodnie z którymi islam równa się radykalizacji i wstępowi do terroryzmu. I trzeba przyznać, że są aktywnie podsycane. W październiku 2020 r. zasztyletowanie i dekapitacja nauczyciela historii Samuela Paty, który na przedmieściach poruszył temat karykatur proroka Mahometa, przypomniało zamach na redakcję „Charlie Hebdo” w styczniu 2015 r.; w obu przypadkach cios zadano symbolom świeckości Republiki Francuskiej, przypominając, że nierówności mają wymiar zarówno etniczny, jak i religijny.
Z drugiej strony policyjny rasizm niebezpiecznie przesiąkł poczuciem słuszności właściwym walce ze ślepą przemocą terroryzmu. Brutalność przy zatrzymaniach drogowych to skądinąd efekt pozostającego w mocy programu Vigipirate, dającemu policji szerokie uprawnienia do zatrzymywania i przeszukiwania pojazdów i noszenia przy tym broni – kompetencje te rozszerzono po serii ataków terrorystycznych w 2015 r., m.in. na Stade de France i w sali koncertowej Bataclan.
W tę samą stronę zdecydował się pójść rząd Emmanuela Macrona w reakcji na zamieszki po śmierci Nahela M. – przykręcania śruby, rozszerzania uprawnień policji i wdrażania coraz bardziej autorytarnych w swej wymowie środków. W środę 5 lipca pojawił się projekt wyłączania internetu w obszarach objętych buntami i zwiększonej kontroli mediów społecznościowych. Macron chce także dać specjalne uprawnienia merom miast, którzy mogliby np. zarządzać godzinę policyjną wedle uznania. Sytuacja zaczyna przypominać wyścig zbrojeń, tylko jaka to wojna? Coraz więcej głosów stwierdza, że po prostu stara dobra wojna kolonialna w nowym wydaniu.