Przedszczytowa atmosfera udzieliła się nawet szefowi polskiego MON. Pod Zamościem ugościł w nadzwyczaj przyjacielskiej atmosferze niemieckiego ministra obrony Borisa Pistoriusa. Mało tego, wraz z nim odwiedził na pozycjach bojowych stacjonującą wciąż w Polsce niemiecką baterię systemu antyrakietowego Patriot, o której najwyżsi rangą politycy PiS – z prezesem Jarosławem Kaczyńskim na czele – kilka miesięcy temu mówili, że jest niepotrzebna, a nawet w razie ataku nie będzie strzelać do rosyjskich iskanderów. Teraz niemieckie patrioty okazują się na tyle w porządku, że Mariusz Błaszczak wyraził nadzieję, że pozostaną w Polsce dłużej niż planowano, przynajmniej do końca roku. Oficjalna narracja resortu jest taka, że niemiecki system chroni dostawy sprzętu dla Ukrainy.
Czytaj także: Wyborcza szarża Morawieckiego po bomby atomowe. Niepoważna i szkodliwa
Ani słowa o ochronie polskiej przestrzeni powietrznej. Ani sztuki niemieckiego sprzętu w tle, gdy do kamer wygłaszane były oświadczenia. Przyjaźń to jest wszak kontrolowana i pod nasze dyktando. Wizyta niemieckiego ministra planowana była co najmniej od trzech miesięcy, ale doszła do skutku dopiero teraz, gdy nie wypadało już dłużej odmawiać nielubianemu sojusznikowi, który coraz bardziej stara się pokazać zaangażowanie na wschodniej flance. Słowacja, Polska, Litwa – niemieckie patrioty już pełnią naprzemienną służbę w tych kontyngentach, a Niemcy jako jedyne do tej pory ogłosiły gotowość wypełnienia postanowień szczytu w Madrycie wzmocnienia wschodniej flanki o solidny komponent wojsk lądowych, najbardziej pożądanych i najchętniej widzianych. Berlin zapowiedział też rozmieszczenie na Litwie brygady pancernej, wysłał ją (niecałą) na ćwiczenia i obfotografował z ministrem Pistoriusem i prezydentem Litwy Gitanasem Nausedą. W Warszawie się zagotowało, bo chwilę wcześniej to Polska złożyła Litwie „ciekawą propozycję” dotyczącą wspólnych ćwiczeń i stacjonowania wojsk, ale oferta ta – do dziś nieujawniona w pełni – nie zyskała ani takiego aplauzu, ani medialnej widoczności.
Co prawda szef BBN Jacek Siewiera wyjaśniał, że chodzi o wysłanie niewielkiego kontyngentu wojsk specjalnych dla ochrony szczytu NATO i poprzedzające ten szczyt ćwiczenie, jednak wojskowy powrót Polski na Litwę, z historycznych powodów bezprecedensowy i delikatny, nie został jeszcze zauważony. Szkoda, bo Polski zwrot ku Litwie jest znaczący, biorąc pod uwagę nasze rotacyjne zaangażowanie wojskowe na Łotwie (kontyngent NATO), w Rumunii (kontyngent NATO), na Słowacji (patrole lotnicze) oraz w misjach bardziej odległych: w Iraku, Libanie, Kosowie czy na Morzu Śródziemnym. W związku ze szczytem NATO, a tak naprawdę na dłużej i szerzej, Polska rozszerza koncepcję eksportu bezpieczeństwa, której wreszcie jest w stanie używać jako narzędzia polityki zagranicznej i obronnej. W pełnej politycznych kontrowersji debacie o polityce obronnej Polski ostatnich lat to jest zmiana fundamentalna i pozytywna z punktu widzenia nigdzie niezapisanej „wielkiej strategii Rzeczpospolitej”. Co szczególnie istotne w odniesieniu do Litwy, zmiana ta, przynajmniej na razie, nie wywołuje negatywnych konsekwencji, obaw czy krytyki na bazie wspólnej historii. Może to być przełom, którego znaczenia jeszcze nie doceniamy. Mogą to doceniać Niemcy, którzy zdaje się konkurują teraz z Polską o litewskie względy. Dobra atmosfera spotkania Błaszczak–Pistorius mogłaby posłużyć jako grunt pod uzgodnienie wspólnych interesów pod parasolem NATO. Może posłuży temu nadchodząca wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Wilnie. Litewsko-niemiecko-polski triumwirat (oczywiście pod patronatem USA) bardzo by się przydał wschodniej flance i całemu NATO.
Czytaj także: Były dowódca NATO w Europie gen. Philip Breedlove: Uderzyć na Krym
Wschodni front domaga się umocnienia
Bo geografia jest dosyć bezlitosna. Polska i Litwa strzegą swoich wrót korytarza suwalskiego, zwanego też przesmykiem, czyli lądowego połączenia europejskiego trzonu NATO z „półwyspem” krajów nadbałtyckich. Dysproporcja sił zbrojnych jest bardzo duża. Dla pełnego obrazu: Niemcy objęły w 2016 r. wielonarodową grupę bojową na Litwie, a Amerykanie w Polsce. Zgrupowania te nie są duże, ale w dorozumianym kształcie implikują znaczny udział sił USA po polskiej stronie i znaczy Bundeswehry w obronie Litwy. Szczyt w Madrycie to potwierdził, wskazując na rozbudowę struktur wielonarodowych do brygad zamiast batalionów po obu stronach przesmyku i we wszystkich ośmiu krajach, gdzie są one rozmieszczone.
Niemcy wykonały pierwszy znaczący gest i ku zaskoczeniu wielu obserwatorów wyznaczyły kierunek, do którego doszlusować muszą takie państwa, jak Wielka Brytania (w Estonii), Francja (w Rumunii), Kanada (na Łotwie) czy Stany Zjednoczone (w Polsce). Ten ostatni element układanki będzie relatywnie prosty, bo USA i tak mają u nas rotacyjną brygadę pancerną wraz ze wsparciem śmigłowców i nie będzie wielką sztuką jej podporządkowanie europejskiemu dowództwu sojuszniczemu. Ale fakt faktem, że póki co takiej deklaracji nie ma i nie ma też sygnałów, by zapadła przed czy w trakcie szczytu.
Pod jeszcze większą presją znajdują się Kanada, Wielka Brytania czy Francja, bo u nich z wojskami lądowymi zdolnymi do długotrwałej obecności daleko za granicami jest krucho. To właśnie jeden z problemów NATO. Skoro trzeba wysłać brygady na wschodnią flankę, to skądś trzeba je wziąć. A im głębiej spojrzeć w zasoby, tym bardziej ich nie ma. Nie mówiąc o dywizjach, które w zatwierdzonym w Madrycie planie miały być do tych brygad dowiązane. Założenie nowego systemu obrony polegać ma na tym, by duży związek taktyczny wojsk lądowych „obsługiwał” jednocześnie wysuniętą obecność w przypisanym kraju wschodniej flanki, a także zapewniał siły wsparcia dla wojsk własnych i sojuszniczych dyslokowanych dla obrony określonego odcinka frontu wschodniego. Wygodne słowo flanka też zmienia bowiem znaczenie w reakcji na rosyjską i białoruską agresywną postawę. To już jest wschodni front, który domaga się umocnienia. Pytanie, czy wystarczy Wilno 2023, czy trzeba będzie czekać na Waszyngton 2024, pada coraz głośniej.
Rok temu w Madrycie przyjęto zobowiązanie do wzmocnienia sił NATO z batalionów do brygad „tam i wtedy, gdzie jest to konieczne”. Coraz bardziej widać, że NATO skłania się do decyzji, że jest to konieczne wszędzie u granic Rosji. Ale wygląda na to, że będzie to jeden z punktów spornych lub nawet niezałatwionych w Wilnie. Dla obserwujących NATO „od szczytu do szczytu” ważne jest jednak, że owo wzmocnienie i rozbudowa została w Madrycie bezpośrednio powiązana ze zmianą sojuszniczego podejścia do obrony, które zakłada teraz „nieoddanie ani cala” potencjalnemu agresorowi, którym na wschodzie jest wyłącznie Rosja. Tzw. obrona przez odmowę wejścia na broniony teren ma przeważać nad obroną przez ukaranie: czyli ewentualne straty poniesione w wyniku odbijania zajętych ziem i uderzeń odwetowych. Takie podejście wymaga jednak nie tylko przekształcenia obecnych grup bojowych w wielotysięczne brygady, ale również natychmiastowego ich wzmocnienia przez dywizje i korpusy natowskie w razie zagrożenia. Na miejscu musi być zmagazynowany sprzęt i uzbrojenie, a każdy odcinek frontu wschodniego winien posiadać swoich opiekunów na zachodzie Europy, co wymaga regularnych ćwiczeń dedykowanych jednostek i związków taktycznych. Łatwiej było w Madrycie to powiedzieć, niż w Wilnie będzie pokazać. Dlatego horyzont wzmocnienia wschodniej flanki wydłuża się dziś na rok 2024 i kolejny szczyt w Waszyngtonie.
Czytaj także: Gdy Rosja straszy wojną, NATO ma problem... z pieniędzmi
Europa nie daje rady
O ile Amerykanie wciąż teoretycznie posiadają siły zdolne do dużej operacji na teatrze europejskim, łączące lotnictwo, piechotę morską i armię lądową, o tyle realnie zdolne do działania armie europejskich krajów NATO liczone są dziś w dwóch, góra trzech korpusach. Wszyscy wiedzą, że do prawdziwej wojny z Rosją potrzebnych będzie ich kilkanaście. Warto mieć w pamięci, że w Niemczech Zachodnich tylko na pierwszej linii stacjonowało osiem korpusów z Niemiec, USA, Wielkiej Brytanii, Holandii i Belgii, a wszystkie miały zagwarantowane wsparcie tzw. follow-on forces, wojsk drugiego rzutu w gotowości do działania. Dzisiejsze realia są rzecz jasna inne, bo współczesna Rosja to nie ZSRR, a i NATO nie jest takie samo. Ale każdy miesiąc wojny w Ukrainie podnosi świadomość konieczności posiadania sił na pierwsze trzy miesiące walki, kolejne trzy i kilka następnych kwartałów – a wraz z nimi sprzętu, zapasów i amunicji. Niestety, poza ambitnymi zapowiedziami z Madrytu, przewidującymi 300 tys. wojsk na pierwsze kilka miesięcy i nawet 800 tys. na kolejny rok walki, NATO nie pokazało do tej pory konkretnych jednostek i szeregów żołnierzy mających wypełnić te deklaracje treścią. Wiele wskazuje na to, że w Wilnie taka wirtualna defilada też nie nastąpi.
Z drugiej strony trudno się dziwić, że pozbawione w dużej mierze zasobów NATO ma problem z wypełnieniem nagle podniesionych wymogów w relatywnie krótkim czasie. Nikt na poważnie nie przyjmuje na wiarę słów polskiego ministra obrony, że w ciągu dwóch lat zbuduje najsilniejszą armię lądową w Europie, choć nikt też nie kwestionuje jego starań. Błaszczak może się pochwalić rzeczywistymi wydatkami i bezprecedensowymi zakupami.
W Europie nadal nie jest z tym dobrze. Według danych NATO z marca tylko siedem na 30 krajów NATO spełniało wymóg 2 proc. PKB na obronność, przyrzeczony w zobowiązaniu z Walii do wykonania w ciągu dekady: czyli do 2024 r. Jest niemożliwością, by w ciągu roku dwie trzecie krajów doszlusowały, nawet jeśli wyniki za rok bieżący okażą się dużo lepsze. I paradoksalnie wcale nie chodzi tu o mityczne pod tym względem Niemcy, które choć wciąż nie mają poziomu 2 proc., to zarazem wysforowały się na trzecie miejsce po USA i Wielkiej Brytanii pod względem wydatków nominalnych. Chodzi bardziej o to, by krytyczna masa wystarczająco dużych i odpowiednio zasobnych krajów członkowskich stworzyła dzięki minimalnym przewidzianym wydatkom wystarczająco duże, silne i sprawne siły zbrojne. Głównie mam tu na myśli Włochy, Hiszpanię, Holandię, Belgię, Danię – kraje trzonowe dawnego NATO, które w czasie odbierania dywidendy pokoju najbardziej zaniedbały swoją obronną rolę. Bo Niemcy, Francja i Wielka Brytania powoli, ale jednak zwiększają nakłady wojskowe i wzmacniają armie. Choć ujawniony spór o brytyjskie siły lądowe, grożący dymisją ich dowódcy, ujawnia też, że rosnące budżety w tabelach nie zawsze przekładają się na zdolności potrzebne do wojny z Rosją. I tak przetrzebione donacjami sprzętu dla Ukrainy, których w rok nikt nie jest w stanie odbudować. Wbrew presji ze wschodniej flanki, która „płaci” proporcjonalnie dużo, ale nominalnie i tak za mało, NATO nie podwyższy jednak w Wilnie minimalnego progu, co najwyżej wyraźnie powie, że 2 proc. to podłoga, a nie sufit. To pozostawi na marginesie grupę krajów żądających podwyżki do 2,5 proc. A co z tymi, którzy wciąż są w piwnicy? Żadnych sankcji nie będzie. Co z tymi, którzy nad sufitem budują drugą nadbudówkę? Nie zanosi się na mechanizm rekompensaty.
Czytaj też: Putin przyłapał NATO w momencie leniwego wybudzania się
Co z Ukrainą?
Wilno nie dostarczy też najlepszych rezultatów w polityce poszerzania NATO. Wiadomo, że nie ma co liczyć na zaproszenie Ukrainy, a członkostwo Szwecji też najprawdopodobniej się opóźni. Wejście drugiego po Finlandii kraju skandynawskiego, który złożył wniosek w maju zeszłego roku i trafił na szybką ścieżkę akcesji, nadal blokują Turcja i Węgry. Choć opór Budapesztu jest raczej symboliczny, Ankara pozostaje nieprzejednana, szczególnie po incydentach publicznego palenia Koranu w Sztokholmie. Wolność demonstrowania i swoboda wypowiedzi, naturalna w Szwecji, wydaje się nie do pogodzenia z wizją Recepa Tayipa Erdoğana, który wzmocnił się po wyborze na kolejną kadencję prezydencką i nie kryje apetytu na poszerzanie wpływów.
Z Ukrainą problem jest nawet większy niż ze Szwecją. Pomimo wsparcia od wschodniej flanki chętnych na natychmiastowe objęcie Ukrainy art. 5 traktatu waszyngtońskiego nie ma wielu. Ukraina dostanie więc symbol w postaci wspólnej z NATO Rady i konkrety w postaci nowych i dodatkowych obietnic wsparcia zbrojnego i ekonomicznego. Ale nic więcej. Kijów nie jest w sytuacji, w której mógłby się obrażać, ale poszczególni urzędnicy i politycy już nie kryją rozgoryczenia i zawodu. Kto wie, jakie efekty przyniesie to po wojnie.
Już wiadomo, że Norweg Jens Stoltenberg zostanie w fotelu sekretarza generalnego NATO na kolejny rok (do 1 października 2024 r.) Natomiast spór o jego następcę, choć przy powyższych dylematach wydaje się rzeczą błahą, ilustruje jednak nowy układ sił wewnętrznych w Sojuszu. Jeśli rzeczywiście Francji udało się zablokować żelazną kandydaturę Brytyjczyka Bena Wallace’a (z racji brexitu i obiekcji wobec kogoś spoza Unii Europejskiej), oznaczałoby to, że funkcja sekretarza generalnego jest też niedostępna dla Kanady i Norwegii. Po latach rządów Stoltenberga ten ostatni kraj i tak nie miał takich perspektyw, ale już kanadyjska kandydatka była rozważana. Z kolei jeśli krajom wschodniej flanki oraz Amerykanom nie podobał się Holender Mark Rutte ani jego duńska rywalka Mette Frederiksen, znaczy to, że i małe kraje zachodniej Europy mają pod górkę. A gdy wziąć pod uwagę przeczulenie Francji i Niemiec, w grę może nie wchodzić także kandydat ze wschodniej flanki, nawet gdyby był kobietą i od miesięcy prowadził nieskrywaną kampanię medialną na rzecz wyboru – np. jak estońska premierka Kaja Kallas.
Na razie więc w wielu spornych obszarach negocjacje trwają i jak słychać od dyplomatów zaangażowanych w nie – mogą trwać do ostatnich minut przed wydrukowaniem komunikatu końcowego z Wilna.