W ubiegłym tygodniu zmarł Daniel Ellsberg (1931–2023), amerykański analityk polityczny, który w latach 70. zasłynął tym, że przeanalizował i przekazał prasie tajne dokumenty rządowe. Dowodziły one, że rząd okłamuje obywateli w bardzo ważnej dla kraju sprawie. Oto ta historia w skrócie i pewien morał przydatny w Polsce współczesnej.
Ellsberg wiedział, że czeka go więzienie
Toczona przez USA wojna wietnamska (1959–75) była dla kraju ogromną traumą. Zginęło w niej prawie 60 tys. Amerykanów, straty materialne obliczano wówczas na 140 mld dol., a ponadto podzieliła społeczeństwo, gdyż duża część młodzieży uważała ją za nieuzasadnioną, a nawet przestępczą. Poza tym nie przyniosła spodziewanego zwycięstwa. W takiej atmosferze minister Robert McNamara, którego nazwisko bardzo z tą wojną wiązano, zlecił przeprowadzenie gruntownych badań, by wyjaśnić, jak właściwie do wojny doszło i jakie popełniono błędy; dlaczego z zaangażowania stosunkowo skromnego kontyngentu doradców amerykańskich w walce przeciw komunistycznej połówce Wietnamu rozwinęła się wojna na pełną skalę.
Polecenie wykrycia owych błędów bardzo sumiennie wykonał rządowy ośrodek badawczy Rand Corp., wydając opracowanie pt. „History of US Decision-Making in Vietnam, 1945–1968” (Historia amerykańskiego podejmowania decyzji odnoszących się do Wietnamu). Nawiasem mówiąc, zawsze byłaby to pożyteczna lektura dla polityków i studentów, gdyby nie zastrzeżenie „tajne” i, co gorsza, objętość: 4 tys. stron samych dokumentów, potem 3 tys. stron analizy, razem 2,5 mln słów.
Nic dziwnego, że poza analitykiem Danielem Ellsbergiem nikt początkowo nie zainteresował się tym studium, znanym później w historii Ameryki pod nazwą Pentagon Papers, czyli Dokumentów Pentagonu (ministerstwa obrony, wówczas nazwa brzmiała – wojny).
13 czerwca 1971 r. „New York Times” rozpoczął cykl publikacji owych tajnych dokumentów, oczywiście nie tych 2,5 mln słów, lecz wyciągniętych z nich wniosków. Autor opracowania przedstawiał dowód, że wszystkie kolejne rządy USA, cztery różne ekipy przez ponad 20 lat, miały rosnącą świadomość nieuniknionej porażki w Wietnamie. Ale społeczeństwu mówiono co innego. Ellsberg postanowił ujawnić prawdę o procesie podejmowania decyzji, przekazał kopie dokumentów dziennikowi, chociaż wiedział, że czeka go za to więzienie. Był poszukiwany i prześladowany.
Rząd początkowo zignorował publikację „New York Timesa”. Wojna w Wietnamie wprawdzie wkraczała w krytyczną fazę, ale w Białym Domu od stycznia 1969 r. urzędował Richard Nixon, a analiza korporacji Rand kończyła się na 1968 r. Nixon nie musiał się martwić, iż Rand wytyka błędy poprzednim prezydentom. To Henry Kissinger, wówczas doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, zaangażowany w negocjacje pokojowe z Wietnamczykami w Paryżu, przekonał Nixona, że sprawą trzeba się zająć właśnie ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Na drodze sądowej rząd podjął próbę wstrzymania publikacji, ale sprawa w błyskawicznym tempie trafiła przed Sąd Najwyższy USA.
Sprawa Ellsberga a Polska
Jeszcze w czerwcu odbyła się pierwsza w historii kraju rozprawa sądowa o zakres obowiązywania Pierwszej Poprawki do konstytucji amerykańskiej. Ta poprawka, a więc zasada wolności prasy („Kongres nie uchwali żadnych praw... ograniczających wolność słowa czy prasy...”), zderzała się tutaj z racjami ochrony bezpieczeństwa kraju, a więc zachowaniem tajemnic państwa. I Sąd Najwyższy stosunkiem głosów sześć do trzech orzekł, że nie ma wystarczających powodów na wstrzymanie publikacji tak ważnych dokumentów. Nie muszę nikogo przekonywać o roli sądów jako władzy niezależnej od rządu.
W tej konkretnej sprawie chodziło o zachowanie w sekrecie prawdziwych powodów decyzji rządu. A co to były za decyzje? Najpierw punkt zwrotny całej wojny, a więc żądanie od Kongresu, by zezwolił na użycie siły przeciw Wietnamowi Północnemu w odwecie za ostrzelanie „Maddoxa” na wodach międzynarodowych. Z dyskusji i dokumentów, które znał Ellsberg, wynikało, że atak Wietkongu na amerykański okręt (jeżeli w ogóle jakiś był) został z pewnością sprowokowany. Niszczyciel „Maddox” płynął w misji tajnej w głąb wód terytorialnych Wietnamu Północnego i dyrektor CIA John McCone miał powiedzieć prezydentowi Lyndonowi B. Johnsonowi, że Wietnamczycy się jedynie bronili. Ale Johnson nie przekazał takiego obrazu senatorom. Osobiście skłonił Williama Fullbrighta (przewodniczącego senackiej komisji do spraw zagranicznych, osobę kluczową dla głosowania w senacie), by poparł prezydencki wniosek o odwetowych uderzeniach na Wietnam. Czyli – w uproszczeniu – casus belli, przyczyna wojny, została sfabrykowana albo przynajmniej mocno naciągnięta. Incydent, ten czy inny, był tylko pretekstem do uderzenia na Wietnam Północny, do czego USA dążyły tak czy inaczej.
To oczywiście tylko ogromny skrót sprawy bardzo skomplikowanej. Dorzucę jednak ówczesne stanowisko mistrza Realpolitik Henry′ego Kissingera, który w ubiegłym miesiącu ukończył sto lat. Przyznał on, że decyzja o ataku odwetowym na Wietnam „nie opierała się na prezentacji pełnych faktów”, jak pięknie w dyplomacji nazywa się łganie. Po prostu szukano pretekstu, żeby opinia publiczna poparła działania wojenne. Kissinger w swej fundamentalnej książce „Dyplomacja” pisał: „Jednocześnie jednak ani taktyka Johnsona (czyli prezydenta, który ukrył prawdę co do »Maddoxa«), ani jego uczciwość nie różnią go zasadniczo od Franklina Delano Roosevelta, gdy prowadził Amerykę ku udziałowi w drugiej wojnie światowej”. Inaczej mówiąc, bywają takie interesy państwa, że trzeba łgać dla pożytecznych celów. Ale to inna historia. Wracam do Ellsberga.
Wspominam go, bo zanotowałem w tamtych latach opinię mego zrewoltowanego amerykańskiego przyjaciela. Tak komentował: Do czasu Ellsberga z zasady wierzyliśmy rządowi zawsze, chyba że ktoś przedstawił dowód, że rząd kłamie. Po jego sprawie – z zasady rządowi nie wierzymy. Dopiero rząd musi udowodnić, że działa uczciwie. Czytelnik sam sobie określi, czy miał jakiś odpowiednik sprawy Ellsberga w Polsce.