Ma w sobie słodycz i kwaśność. Bywa mniej lub bardziej ostra. Często wzbogacają ją czosnek, imbir, marchew, zielona cebula, pasta z owoców morza i papryka chili. To sfermentowana kapusta pekińska w czerwonej marynacie, czyli kimchi. Jej oferta w Polsce stale rośnie, a już w przyszłym roku pod Krakowem ruszy największa fabryka tej koreańskiej kiszonki w Europie.
No właśnie, czy na pewno koreańskiej? Dla Koreańczyków kimchi to kwestia fundamentalna, większość jest od niej po prostu uzależniona. W Korei Południowej konsumuje się ok. 2 mln ton kimchi rocznie, a ponad 90 proc. mieszkańców je kiszoną kapustę codziennie, niektórzy do każdego posiłku. Koreańskie mamy podają kimchi (w nieostrej wersji) już półrocznym dzieciom, a koreańscy turyści często podróżują z odpowiednią ilością ulubionej kiszonki w plecakach. Kimchi to jednak dużo więcej niż jedzenie.
Świat dowiedział się o kimchi podczas igrzysk olimpijskich w Seulu w 1988 r. Można jej było spróbować w wiosce olimpijskiej lub zakupić na straganach z produktami lokalnymi. Koreańczycy, obawiając się reakcji obcokrajowców, nierzadko reklamowali kimchi hasłem „strasznie śmierdzi, ale zdrowe”. Wrażenia jednak były generalnie pozytywne.
Śmierdzi, ale zdrowe
Od tego momentu eksport kimchi zaczął rosnąć, a w samej Korei na danie zaczęto spoglądać z dumą. Wcześniej wywoływało skojarzenia z prostym i tanim jedzeniem. Na karierę kimchi w wielkim stopniu wpłynął przemysł zbrojeniowy. Miało wzbogacić dietę koreańskich żołnierzy walczących w Wietnamie (do 1973 r. stacjonowało ich tu ponad 300 tys.). Następnie tanie kimchi stało się podstawą jedzenia, zwłaszcza robotników pracujących przy urbanizacji i industrializacji kraju.
Jednak dopiero olimpiada nadała kimchi rozpędu. W 1992 r.