Pierwsze, co co rzuca się w oczy po wylądowaniu na lotnisku Ben Guriona pod Tel Awiwem, to stojaki z wielkimi napisami po angielsku i hebrajsku: „Do schronu”. Ale to jedyna zauważalna różnica w lotniskowym krajobrazie w czasie, gdy trwa operacja wojskowa, a ze Strefy Gazy lecą rakiety. Nie widać oznak niepokoju, kontrola paszportowa i pytanie o cel podróży to czysta formalność, każdemu przybyszowi uprzejmy oficer poświęca góra minutę.
Rakiety i kluczowe sekundy
Pociąg do Jerozolimy przyjeżdża co do minuty w rozkładzie – wszystko działa sprawnie, jakby właśnie na Izrael nie odpalono wcale ponad 500 rakiet. Do piątkowego wieczoru zrobiło się ich prawie tysiąc, z czego 760 przekracza granicę z Izraelem. Trudno tego nie zauważyć, choć Żelazna Kopuła pracuje pełną parą – armia chwali się ponad 90-procentową skutecznością w przechwytywaniu rakiet z Gazy. Nie wszystko jednak działa, jak należy – w Rechowot zginął 70-letni mężczyzna, który mimo sygnału alarmowego nie ukrył się w schronie, lecz w pomieszczeniu służącym jako magazyn – według izraelskich mediów miał trudności z poruszaniem się, może po prostu nie zdążył wejść do tzw. bezpiecznego pokoju. To pierwsza ofiara śmiertelna po stronie Izraela. Ponoć w tym przypadku w niewłaściwy sposób zadziałała tzw. Proca Dawida, zestrzeliwująca wrogie rakiety. Są pierwsze osoby poszkodowane, część nawet nie z powodu rakiet – np. 90-letni mężczyzna trafił do szpitalu z powodu ataku paniki wywołanego alarmem.
Nie jest trudno wpaść w panikę, gdy mieszka się np. w kibucu przy granicy z Gazą i od usłyszenia alarmu na ewakuację ma się kilkanaście sekund, w kibucach położonych tuż na granicy – od zera do pięciu. Czasem po prostu nie sposób zdążyć. Dlatego wojskowi zalecili, by w miejscowościach przygranicznych zawiesić pracę szkół i zakładów pracy (chyba że są w nich schrony) i zakazać zgromadzeń powyżej 50 osób w pomieszczeniach zamkniętych i dziesięciu na zewnątrz.
Tarcza i Strzała to najnowsza operacja wymierzona w cele Islamskiego Dżihadu w Strefie Gazy. Od nocy z poniedziałku na wtorek, gdy izraelskie siły powietrzne zaczęły bombardowania w Gazie, zabito sześciu wysoko postawionych przywódców (zginęli też członkowie ich rodzin), w tym Ijada al-Hassaniego, który zastąpił zabitego zaledwie kilka dni wcześniej dowódcę odpowiedzialnego za operacje wojskowe tej organizacji.
Próby mediacji, głównie ze strony Egiptu, na razie spełzły na niczym. Izrael kontynuuje operację, Islamski Dżihad kontynuuje odpalanie rakiet, grożąc, że potrwa to co najmniej do planowanego na 18 maja tzw. Wielkiego Marszu Powrotu. 25–30 proc. rakiet nie dolatuje nawet do granicy z Izraelem i spada na tereny Gazy, według strony izraelskiej doprowadziło to do śmierci co najmniej kilku Palestyńczyków. Są też niestety ofiary cywilne po stronie palestyńskiej w wyniku bombardowania izraelskiej armii – mowa już o dziesięciu zabitych (Palestyńczycy mówią o ponad 30 i 90 rannych). Nie jest do końca jasne, w jakich okolicznościach zginęły te osoby – czy były świadomie wykorzystywane jako tzw. żywe tarcze, czy w wyniku przypadkowego trafienia rakietą w miejsce, gdzie prócz osób z listy znalazły się osoby postronne.
Czytaj także: Wieczny konflikt izraelsko-palestyński. Pora zmienić strategię
Brzytwą po szyi, czyli pozorny spokój
W piątek w kierunku Jerozolimy też leciały rakiety, ale w mieście było spokojnie. Już wcześniej, by zmniejszyć nieco stres mieszkańców i turystów, władze poprosiły służby o ograniczenie włączanych przez nie sygnałów dźwiękowych, ale nie da się ich wyeliminować zupełnie. Na wąziutkiej uliczce we Wschodniej Jerozolimie, zamieszkałej przez Arabów, poruszenie po tym, gdy najpierw z oddali, a potem coraz bliżej słychać głos syreny. Starsza kobieta zatrzymuje się, niepewna, czy zostać na głównej ulicy, czy jednak skręcić w tę wąską alejkę i szukać schronienia. Na szczęście szybko wyjaśnia się, że to tylko karetka. Po chwili wszystko wraca do stanu sprzed sygnału, lokalny fryzjer przesuwa brzytwą po brodzie klienta, jak gdyby nic.
Kiedy tuż przed szabatem lecą rakiety na południe od Jerozolimy, w samym mieście jest spokojnie. Na dużym targowisku na Mahane Jehuda jak co piątek tłoczno, bo to ostatnia szansa na zakupy przed szabatem – świeżutkie chały, sery czy chałwa schodzą na pniu. W kafejkach na szuku trudno o wolne miejsce – nie słychać syren alarmowych, nie odczuwa się niepokoju. – Jerozolima jest bezpieczna, do nas rakiety nie dolatują – śmieje się właściciel maleńkiej księgarni we Wschodniej Jerozolimie, izraelski Arab. – Goręcej może być podczas Wielkiego Marszu, bo pewnie jednym i drugim puszczą nerwy.
Podobny spokój panuje w Tel Awiwie. Jak w Jerozolimie na suku Carmel codzienna krzątanina, tłok. Na plaży nie ma tłumów, ale na pobliskiej promenadzie sporo przechodniów, rowerzystów, biegaczy. Jeśli ktoś nie ogląda wiadomości, może pomyśleć, że nic się nie dzieje.
Czytaj też: Na kogo może liczyć Palestyna?
Rakiety podczas koncertu
Na razie mimo napiętej sytuacji w większości Izraela panuje więc pozorny spokój. W czwartkowy wieczór w Jerozolimie w ramach festiwalu literackiego odbył się koncert Ilana Peleda. Młodzi ludzie tańczyli pod sceną, nikt nie mówił o rakietach.
Ale w Tel Awiwie na koncercie słynnego Aviva Geffena atmosfera trochę inna – uczestnicy dostali instrukcje, że w razie alarmu mają położyć się na ziemi i przez 10 min zasłaniać rękoma głowę. Poproszono ich także, by w razie alarmu nie rzucali się biegiem ku wyjściom – to mogłoby wywołać panikę i ludzie mogliby się po prostu stratować nawzajem. W koncercie wzięło udział blisko 40 tys. osób, choć tym, którzy ze względu na sytuację zdecydowali się nie przybyć, organizatorzy obiecali zwrot pieniędzy za bilety. Pojawiły się jednak głosy krytyki, że mimo zagrożenia doszło do występu gwiazdy. „Jestem tu dziś z wami i daję koncert, bo to ważniejsze niż jakakolwiek piosenka przesłanie – że wybraliśmy życie. Nikt nigdy nie uciszy Izraela” – mówił Geffen ze sceny, na której jaśniał ogromny znak pacyfki.
W czasie, gdy na scenie artysta odśpiewywał swoje największe przeboje, w oddali na niebie widać było zestrzeliwane rakiety. Wymowne obrazki nagrali telefonami uczestnicy koncertu. – Było super, ale mam mieszane uczucia – komentował Benny, mieszkaniec Tel Awiwu.
Na dzień przed koncertem armia odwołała jednak występ Backstreet Boys, który miał odbyć się w sobotę w Rishon LeCijon, mieście położonym niespełna 20 km od Tel Awiwu.
Czytaj też: Dlaczego nie da się rozwiązać konfliktu izraelsko-palestyńskiego?