Świat

Polska chce zerwania porozumienia NATO–Rosja. Dlaczego akurat teraz i w takiej formie?

Inicjatywa zerwania Aktu Stanowiącego NATO–Rosja z 1997 r. stała się centralnym punktem pierwszego od kilku lat exposé ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua. Inicjatywa zerwania Aktu Stanowiącego NATO–Rosja z 1997 r. stała się centralnym punktem pierwszego od kilku lat exposé ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua. PantherMedia
Inicjatywa zerwania Aktu Stanowiącego NATO–Rosja z 1997 r. stała się centralnym punktem pierwszego od kilku lat exposé ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua. Szef dyplomacji wyraził taką wolę rządu w Warszawie i wezwał Berlin do tego samego.

Polska jako pierwsza tak wyraźnie i stanowczo opowiedziała się za odrzuceniem deklaracji określającej warunki poszerzania NATO i stacjonowania wojsk zachodnich państw Sojuszu na terytorium jego nowych członków. Dyskusja o statusie dokumentu z czasów układania relacji Zachodu z Rosją po zimnej wojnie trwała od wielu lat, podsycana kolejnymi etapami rosyjskiej agresji. Nigdy jednak nie stanęła na agendzie jako formalny apel kraju tak dużego i tak istotnego, jakim w obecnej sytuacji stała się Polska.

Żaden kraj nie wezwał też wprost innego – jeszcze większego i jeszcze istotniejszego – by zrobił to samo w imię wspólnego interesu, kolektywnego bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania. Przez słowa Zbigniewa Raua Polska postawiła sprawę odrzucenia Aktu Stanowiącego NATO–Rosja jako jedno z kluczowych zadań nadchodzącego szczytu w Wilnie i jako główny temat sojuszniczej dyskusji.

Kontekst i ton wystąpienia ministra, osadzonego niemal całkowicie w tematyce bezpieczeństwa, obrony i przeciwstawiania się rosyjskiemu imperializmowi, pozostawiły wrażenie, jakby deklaracja przeciw temu dokumentowi była wyznacznikiem szczerego zaangażowania na rzecz pokoju i bezpieczeństwa w Europie. Związanie tej kwestii z krytyką Niemiec i wezwanie Berlina do odrzucenia aktu – ujęte w zręcznym sformułowaniu, że to Polska wsparłaby taką inicjatywę Niemiec – pokazuje, że ma to być narzędzie nie tylko polityki sojuszniczej, ale miernik jakości relacji dwustronnych, szczególnie tych skomplikowanych. Albo nas poprzecie, albo uznamy, że popieracie Rosję – zdawał się mówić Rau nie tylko Niemcom. Dlaczego akurat teraz i czemu w takiej formie?

To Rosja złamała zobowiązania

Minister przytoczył cały szereg argumentów za odrzuceniem zapisów dokumentu z poprzedniej epoki, która minęła chyba bezpowrotnie. Apel o odrzucenie samoograniczenia NATO Rau poprzedził argumentacją wspierającą znaczenie Sojuszu dla bezpieczeństwa Europy i wsparcia Ukrainy, co zaowocowało m.in. wnioskiem o przystąpienie Finlandii i Szwecji. Ponieważ NATO okazało się jedyną skuteczną zaporą dla rosyjskiego imperializmu: „W decyzjach o rozmieszczaniu wojsk ani Sojusz, ani poszczególne państwa nie mogą się czuć ograniczone Aktem Stanowiącym NATO–Rosja z 1997 r., ponieważ to Rosja złamała najważniejsze zobowiązania zawarte w tym dokumencie. Jednostronne respektowanie ograniczeń dotyczących rozmieszczania sił bojowych Sojuszu na jego wschodniej flance byłoby odbierane jako słabość i zachęta do dalszej agresji”.

Rau ocenił, że przyznanie Rosji prawa do wysuwania roszczeń dotyczących ilości i potencjału Sojuszu przed wejściem Polski, Czech i Węgier było nieroztropne. W dalszym wywodzie wskazywał, że być może nawet zachęciło ją do agresywnych poczynań. „Jednostronne utrzymanie tego zobowiązania po agresji z 2014 r. doprowadziło Moskwę do przekonania, że logika strefy wpływów wciąż działa w relacjach ze światem demokratycznym” – czego dowodem miało też być ultimatum wysunięte w grudniu 2021 r., odwołujące się do Aktu Stanowiącego i zmierzające do wypchnięcia NATO ze wschodniej flanki. W reakcji na odrzucenie tego ultimatum Rosja zaatakowała Ukrainę. „Z tego powodu będziemy popierać propozycję wypowiedzenia deklaracji Rosja–NATO z 1997 r.” – po tej deklaracji minister dostał oklaski (niemrawe, bo sejmowa sala była pustawa), ale już nie gdy zapewniał, że: „Jeśli Rosja wróci do przestrzegania prawa międzynarodowego, będziemy i tak potrzebowali nowego porozumienia”. Perspektywa Rosji szanującej międzynarodowe normy i traktaty wydaje się w najbliższej przyszłości nierealna, co Rau skonstatował w innej części przemówienia.

Czytaj też: Putin przyłapał NATO w momencie leniwego wybudzania się

Rau stanowczo mówi „dość”

Rau położył więc na sojuszniczym stole decyzję o formalnym odrzuceniu ładu, który i tak nie istnieje. To może nie walnięcie pięścią, ale stanowcze „dość” dla jednostronnego samoograniczenia w sytuacji całkowitej samowoli i widocznej złej woli partnera, który dawno przestał być wiarygodny. W maju 1997 r., gdy w Paryżu składano podpisy na dwustronnej deklaracji, Zachód nie tylko miał nadzieję, ale odbierał z Moskwy wyraźne sygnały gotowości do ułożenia „stabilnych i przewidywalnych” relacji, do których wstępem miało być obniżenie napięcia militarnego i ryzyka wybuchu konfliktu. W ramach gestu dobrej woli – i by uśmierzyć niepokój Rosji związany z przyjęciem do NATO pierwszych krajów byłego bloku wschodniego (Polska, Czechy i Węgry miały być niebawem zaproszone na szczycie w Madrycie) – Sojusz zgodził się na niesławną dziś formułę „trzy razy nie” i inne ograniczenia. Chodziło o deklarację, że NATO „nie ma intencji, nie ma planów ani nie ma powodów” do rozmieszczania na terytorium nowych krajów członkowskich broni nuklearnej ani miejsc jej składowania.

W kolejnym zapisie Sojusz deklarował, że misję odstraszania i kolektywnej obrony będzie realizować poprzez rozszerzanie interoperacyjności, integrację i budowę zdolności do wzmocnienia, a nie poprzez rozmieszczanie dodatkowych stałych sił bojowych znacznej wielkości na terytorium swoich nowych członków. Deklaracje te wówczas musiały zostać przełknięte przez kraje kandydujące jak łyżka dziegciu w beczce sojuszniczego miodu, ale na wiele lat – w sumie do dziś – stały się powodem żalu i pretensji, prowadzących do oceny, że członkostwo krajów ze Wschodu ma kategorię B. Ocena taka straciła siłę oddziaływania wskutek ustanowienia stałej obecności wojsk USA w Polsce oraz istotnego wzmocnienia wschodniej flanki. Ale nadal rezonuje w części środowisk NATO-sceptycznych. Czy nie najwyższa pora formalnie zerwać z Aktem i deklaracje wyrzucić do kosza?

Znawca polityki odstraszania NATO dr Wojciech Lorenz z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych komentuje to dla „Polityki” tak: – Ponieważ część państw jest przeciwna wyrzucaniu tego dokumentu, próbowaliśmy jako Polska podejmować działania zakulisowe – i one w znacznym stopniu się udały. Na szczycie w Madrycie osiągnięty został kompromis, bo w nowej strategii NATO – odwołując się do ograniczeń wojskowych – wskazano, że one nie obowiązują. Jest mowa, że kolektywna obrona może być podejmowana przez znaczące siły wojskowe. Ale z drugiej strony duch tego dokumentu nadal się unosi, np. żadne z państw ramowych sojuszniczych grup bojowych eFP nie podjęło do tej pory decyzji, żeby powiększyć je do wielkości brygady. Istnieją więc obawy, że jeśli Akt nie zostanie wypowiedziany, to nadal będzie ograniczać myślenie i może utrudniać realizację polityki odstraszania i obrony według linii wyznaczonej w Madrycie. Utrzymywanie Aktu przy życiu wysyła przez to zły sygnał, że status regionu może być przedmiotem negocjacji, a to tworzy ryzyko, że Rosja uzależni negocjacje pokoju z Ukrainą od wielkości sił NATO na wschodniej flance. Tego właśnie Polska stara się uniknąć.

Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bije Rosję, a nawet Chiny

Nowa misja polskiego mesjanizmu

Poza argumentem dotyczącym ilości wojska potrzebnego do obrony jest też ten nuklearny. Rosja właśnie dała powód, by NATO jakoś zareagowało na nuklearyzację Białorusi. Przez sprzeciw wobec zapisów Aktu Polska próbuje nakłonić do refleksji wstrzemięźliwych do tej pory polityków i dowódców Sojuszu.

Do zmiany myślenia wprost zostały zachęcone Niemcy jako reprezentant „starej Europy” i bezlitośnie piętnowany długoletni rzecznik porozumienia NATO z Rosją. Rau postawił kwestię odrzucenia Aktu Stanowiącego na pierwszym miejscu oczekiwanej przez Warszawę poprawy wzajemnych relacji. „Nikt nie przyjmie z większą satysfakcją zmiany niemieckiej polityki w tym zakresie niż Polska, państwa wschodniej flanki NATO, a zwłaszcza Ukraina. Deklaruję, iż poprzemy niemiecką inicjatywę przeniesienia tego dokumentu do niechlubnej historii” – mówił Rau tak, jakby Berlin do czegoś takiego się szykował i oczekiwał wsparcia z Warszawy.

Ale to zabieg retoryczny, bo Niemcy wcale nie sygnalizują gotowości do formalnego odrzucenia dokumentu określającego relacje NATO z Rosją. Gdy w ubiegłym roku, kilka miesięcy po agresji Rosji na Ukrainę, minęło 25 lat od jego podpisania, szefowa niemieckiej dyplomacji zapewniała, że o wycofaniu z deklaracji nie ma mowy mimo przygotowania nowej koncepcji strategicznej NATO. Podobne głosy dochodziły z Paryża, który sprzeciwia się formalnemu unieważnieniu podpisanych u siebie zobowiązań.

Stosunek do Aktu bodaj najwyraźniej dzieli wschodnią flankę NATO od jego zachodniego trzonu, ale nawet po rozpętaniu przez Rosję wojny temat nie wzbudzał gorącej dyskusji, bo dla dobra jedności wszyscy uznali, że lepiej działać, niż zajmować się kasowaniem i tak nieaktualnego dokumentu. W pewnym sensie więc postawienie przez Raua tej kwestii na nowo może uwypuklić podziały i zepsuć atmosferę. Przecież wojska są, bazy się budują, odstraszanie działa, pomoc dla Ukrainy idzie, więc o co wam chodzi – można usłyszeć w zachodnich stolicach. W wielu krajach dokument z 1997 r. traktowany jest jako chwilowo zamrożona polisa gwarantująca odbudowę poprawnych relacji z Rosją po wojnie. Nawet największy sojusznik wschodniej flanki i Ukrainy, Stany Zjednoczone, wybiera politykę pomijania Aktu milczeniem zamiast publicznego darcia go na strzępy. Rau wolałby jednak nowe porozumienie, gdy Rosja zostanie wyparta z Ukrainy i poniesie klęskę.

Intencje Warszawy dobrze wyjaśnia ostatni fragment dyplomatycznego exposé, w którym Zbigniew Rau mówił o kluczowej dla powodzenia przełomowych zdolności rozpoznawania właściwego momentu. „Trzeba prowadzić politykę ambitną, gdy pojawia się na nią zapotrzebowanie” – mówił i cytował Józefa Piłsudskiego o „licytowaniu polskich spraw wzwyż”. Odrzucenie Paryża w Wilnie ma więc być realizacją wizji polityki ambitnej, może nieco ponad zwykłe polskie zdolności, ale w przekonaniu o sprzyjającym momencie dziejowym: Warszawa bierze na siebie zadanie ostatniego sztychu obciążającym ograniczeniom – w interesie własnym i całego regionu, w kontrze do krajów większych i silniejszych, o czym też było w przemówieniu sporo. Polski mesjanizm doczekał się nowej misji.

Rozmowa Żakowskiego: Czy nowa mapa świata jest możliwa bez Rosji

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną