10 marca w Pekinie z pełnym udziałem mediów wysocy przedstawiciele dyplomatyczni Teheranu i Rijadu podpisali porozumienie o przywróceniu dawno zerwanych oficjalnych relacji (niewiele więcej wiadomo o samym układzie). Szef saudyjskiego MSZ stwierdził nawet, że oba te państwa „dzielą wspólny los”.
Biorąc pod uwagę opowieści o odwiecznym wewnątrzislamskim konflikcie między obozami sunnickim i szyickim, teoretycznie ciągnącym się z przerwami jako tzw. fitna od VII w., a w którym dziś przewodzą odpowiednio Saudyjczycy i Irańczycy, z Pekinu powiało rewolucją. Tylko w ostatniej dekadzie rozbieżne interesy obu tych regionalnych mocarstw napędzały konflikty w Syrii, Libanie, Iraku, Jemenie, doprowadziły do izolacji Bahrajnu. Czy więc Saudyjczykom i Irańczykom udało się dogadać we wszystkich tych sprawach?
Chiny grają kartą mediatora
Oczywiście nie. Dyplomatyczna normalizacja jest zapewne dobrą informacją dla milionów mieszkańców Bliskiego Wchodu, których interesy są od lat podporządkowane jednej lub drugiej stronie. A te bezpardonowo wykorzystują podziały religijne do swoich przyziemnych celów. Ale całe pekińskie show z podpisaniem porozumienia wygląda raczej na piarową zagrywkę Chińczyków, którzy – swoją drogą – wykorzystali efekty niemal dwuletnich starań dyplomatycznych takich pośredników irańsko-saudyjskich jak Oman czy Irak.
Chińskie MSZ w oficjalnym oświadczeniu podkreśliło, że jest „wiarygodnym mediatorem” w roli, której „nikt inny nie mógłby się podjąć”, co oczywiście było aluzją do słabnącej pozycji Ameryki na Bliskim Wschodzie. „Świat nie ogranicza się do Ukrainy” – napisali Chińczycy, którym wcześniej nie udało się objąć funkcji podobnego mediatora w konflikcie u naszych wschodnich granic.
Czytaj też: Żółwik z mordercą. Po co Joe Biden leciał do Arabii Saudyjskiej?
Pekin gra Ameryce na nosie
Próba zagrania na nosie Amerykanom jest tu aż nadto oczywista. Stany Zjednoczone, które od Baracka Obamy próbują ograniczyć swoją obecność w regionie, w sporze irańsko-saudyjskim już dawno wybrały strony i na mediatora się nie nadają. Waszyngton przez lata wspierał Rijad, mając nadzieję, że Saudyjczycy nie tylko zapewnią stabilność na rynku ropy naftowej, ale też przejmą choć częściowo rolę policjanta Bliskiego Wchodu. Tak się nie stało, bo sami Saudyjczycy budzą w regionie zbyt duże kontrowersje.
Chińczycy, wciąż tutaj słabo politycznie zaangażowani, nie musieli dotychczas wybierać między Rijadem a Teheranem. Z obu krajów importują ropę. Dlatego dużo lepiej nadają się do roli mediatora, przynajmniej potencjalnie. Bo porozumienie irańsko-saudyjskie to dopiero sam początek, deklaracja dobrej woli. Ale z każdym kolejnym rozwiązanym sporem między Saudyjczykami i Irańczykami rola Pekinu w regionie będzie rosnąć.
Co jednak wcale nie musi oznaczać, że Amerykanie jakoś szczególnie się tym przejęli. Historia nie zna zewnętrznego mocarstwa, które chciało urządzić Bliski Wschód i dobrze na tym wyszło.
Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bije Rosję, a nawet Chiny