Świat

Trzęsienie ziemi w Turcji i Syrii. Jak wygląda praca ratowników

Ratownicy na gruzach domu w tureckim Hatay. Trzęsienie ziemi w tym rejonie miało magnitudę 7,7. Zginęło już ponad 1,5 tys. osób. Ratownicy na gruzach domu w tureckim Hatay. Trzęsienie ziemi w tym rejonie miało magnitudę 7,7. Zginęło już ponad 1,5 tys. osób. AA/ABACA / Abaca Press / Forum
Marian Sajnog, ratownik GOPR, uczestnik akcji ratunkowych po trzęsieniach ziemi we Włoszech i Armenii, o tzw. złotych zasadach w ratownictwie i o tym, czy jesteśmy przygotowani na katastrofy.

KATARZYNA KACZOROWSKA: Jak duże jest ryzyko wpisane w pracę ratowników szukających ofiar trzęsień ziemi?
MARIAN SAJNOG: Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, bo to jest rzecz dla przeciętnego człowieka niewyobrażalna. W 1980 r. braliśmy udział w akcji ratunkowej we włoskim miasteczku Lioni w Kampanii. Doszło wtedy do jednego z najtragiczniejszych trzęsień ziemi w czasach nowożytnych na tych terenach. 90 proc. miasteczka obróciło się w gruzowisko. Zawaliły się domy, ulice… Zginęło 400 osób, a w całym rejonie blisko 3 tys. To liczby, ale kiedy dochodzi do trzęsienia ziemi, to z rumowiska wydobywa się gaz, trzeba odciąć wodę, prąd. Pod gruzami są ludzie, ranni, zabici. Trzeba wyciągać żywych i umarłych. I to jest praca niewyobrażalnie trudna, ekstremalna.

Trudniejsza fizycznie czy psychicznie?
Wszystko razem. Mamy zawalony budynek, runął strop, fragmenty muru, metalowe podnośniki, dźwigary i pod tym wszystkim są ludzie, do których trzeba dotrzeć. Do tego w każdym momencie może nastąpić wtórny wstrząs. A mowa o pierwszych godzinach tzw. fazy izolacji, zanim przybędzie pomoc, czyli strażacy, ratownicy, wojsko.

Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że nie ma takiego systemu na świecie, żeby pomoc dotarła do każdego w każde miejsce i o każdej porze. Nie ma, nie było i nie będzie. Pomoc, która przychodzi w tego typu przypadkach, jest zawsze wybiórcza. I jest jak totolotek. Do jednych zdąży trafić, do innych dotrze za późno. I oczywiście wszystko zależy od organizacji służb ratunkowych. Na miejscu zawsze panuje chaos, bałagan informacyjny i komunikacyjny. Najgorsze, że dochodzi również do paniki. A nie tylko na terenach aktywnych sejsmicznie kluczowe w sytuacji zagrożenia przecież powinno być coś, co my nazywamy samoratowaniem.

To znaczy?
Ludzie powinni umieć działać sami, bo pomoc przychodzi dopiero po jakimś czasie, po kilku minutach, godzinach, a nawet dniach. We wszystkich tego typu akcjach ratunkowych ludzi się znajduje nawet po kilkunastu dniach, ale pod gruzami przeżywają ci, którym uda się znaleźć wodę, jakieś jedzenie, a przede wszystkim mają dostęp do powietrza. Nie zmienia to faktu, że te pierwsze godziny pracy na rumowiskach są tak po ludzku makabryczne, wymagają od ratowników umiejętności działania w bardzo trudnych warunkach i bardzo dużej odporności psychicznej, bo przecież wyciąga się z tych rumowisk nie tylko żywych i umarłych, ale też rozkawałkowane ciała.

Ratownicy górscy szkolą się do akcji ratunkowych nie tylko w górach?
Nie, chociaż mają najwięcej umiejętności, jeśli chodzi o działania w tego typu katastrofach. W Armenii, gdzie uczestniczyliśmy w akcji ratunkowej, płyta, z której zbudowane były wysokie budynki, wytrzymała trzęsienie ziemi. Ale urywały się schody w klatkach schodowych i trzeba było do ludzi docierać z pomocą technik linowych, wykorzystywanych przy wspinaczce.

Co jest ważne przy akcji ratunkowej? W służbie zdrowia mówi się o tzw. złotej godzinie, np. przy udarach czy zawałach.
Tutaj też jest złota godzina, ale są też trzy liczby: 3, 3, 30. To krótki przekaz – człowiek wytrzymuje 3 min bez tlenu, trzy doby bez wody i 33 dni bez jedzenia. Czyli najważniejsze są woda i tlen. W przypadku trzęsienia ziemi pierwsze godziny też są bardzo ważne, ale zwykle na miejscu nie ma wtedy ratowników. Oni dopiero docierają.

Świat jest przygotowany do wojen, ale do kataklizmów wciąż nie. I szybko zapominamy o tych, które się zdarzyły. Byłem kilka miesięcy temu na konferencji we Włoszech, w miasteczku potwornie doświadczonym przez trzęsienie ziemi. Nikt już o nim nie chce pamiętać. Wszystkim wydaje się, że jak będzie kolejne, to kiedyś tam.

Jak zmieniło się ratownictwo po takich katastrofach?
Jest fantastyczny sprzęt, GPS, kamery termowizyjne, specjalne urządzenia. Ratownicy są szkoleni nie tylko w udzielaniu pomocy przedmedycznej, ale też medycznej. Dzisiaj to jest ogromna, specjalistyczna wiedza. Podam przykład: przez wiele lat nie wiedziano, dlaczego ludzie, których kończyny były przywalone gruzem lub belką, po wydobyciu na powierzchnię gwałtownie umierali. Dzisiaj wiemy, że uwolniona krew ze ściśniętej kończyny „wpada” do krwiobiegu, rośnie ciśnienie i dochodzi do wylewu. I wiemy, że zanim się takiego człowieka wydobędzie, należy mu na te przywalone gruzami kończyny nałożyć opaski uciskowe.

Jak w pana ocenie wygląda międzynarodowa koordynacja działań ratowniczych?
Lepiej niż kiedyś. W ratownictwie międzynarodowym znaczenie wbrew pozorom mają bariery polityczne i religijne. Po trzęsieniu ziemi w Iranie nie wpuszczono nas do pracy, bo uznano, że jako niemuzułmanie nie gwarantujemy odpowiedniego stosunku do ofiar. Ktoś uznał, że nasza praca byłaby naruszeniem jakichś zasad. Kiedy doszło do trzęsienia w Armenii, siedzieliśmy na walizkach tydzień, zanim Gorbaczow dał zgodę, żeby ekipy z innych krajów mogły wjechać i ruszyć do pracy. W przypadku Włoch w 1980 r. czekaliśmy kilka dni na wizy.

Dzisiaj do Turcji już polecieli ratownicy z Bułgarii. Wyruszyli też polscy strażacy, ponad 70 osób, choć to ciągle za mało. W tych pierwszych godzinach potrzeba bardzo dużo ludzi, tym bardziej że ratownik nie może pracować non stop, całą dobę, bo jest tylko człowiekiem. Wysiłek fizyczny i psychiczny na takim rumowisku jest ogromny. Pamiętajmy też, że pomoc obca, z zewnątrz, międzynarodowa jest wskazana przy takich katastrofach z kilku powodów.

Jakich?
Obcy, jeśli jest profesjonalistą, nie jest sparaliżowany tym nieszczęściem, nie rozczula się nad sobą i ofiarami, tylko ciężko pracuje, bo ma zadanie do wykonania. Miejscowi są zdemolowani psychicznie w sposób niewiarygodny, bo spod gruzów wyciągają ludzi, których znają. Bliskich, znajomych, rodziny, sąsiadów.

Można sobie w ogóle poradzić z takim obciążeniem? Oczywista jest radość, kiedy uratuje się dziecko, ale częściej chyba wydobywa się spod gruzów ciała.
Jeżeli ktoś się decyduje na tego typu działanie, to bierze na siebie tę odpowiedzialność. I nie każdy umie poradzić sobie z tym, co widzi. W 1968 r. w Białym Jarze w Karkonoszach zeszła lawina, w której zginęło 19 osób, w sumie ściągnęła 24. Po tej tragedii wielu ratowników odeszło, bo inaczej sobie ratownictwo górskie wyobrażali. Myśleli, że to będą tylko narty, miłość do gór, słońce, krzyżyk błękitny, dziewczyny, a nie zeskrobywanie człowieka, który spadł z wysokości 200 m i jakkolwiek zabrzmi to okrutnie – zostały z niego krwawe strzępy.

Dzisiaj ratownik wie, że czym innym jest akcja ratownicza, a czym innym poszukiwawcza. Zakładamy, że człowiek przeżywa 48 godzin i szukamy żywych. Ratownik na rumowisku musi umieć improwizować, bo od jego inteligencji i umiejętności zależy to, czy się uda znaleźć sposób na uratowanie człowieka, który czeka na pomoc. Ważne więc są improwizacja, umiejętności, wiedza i odporność psychiczna na to, co się widzi. Akcja ratunkowa trwa do czterech dni. Po tych czterech dobach rozpoczyna się akcja poszukiwawcza. Wtedy na miejsce wchodzi kolejna ekipa, która przeszukuje rumowiska, by wydobyć ciała. W Turcji tych ciał będzie bardzo dużo.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną