Bólem głowy dla Anglii jest Irlandia Północna. Dla nas bólem głowy są emerytury – miał ocenić były premier Francji Édouard Philippe, który bezskutecznie próbował reformy systemu emerytalnego, zaniechanej w okresie pandemii Covid-19. Prezydent Emmanuel Macron chce już ją zdecydowanie przeforsować w tym roku – jako główne przedsięwzięcie swojej prezydentury. To ryzyko polityczne: według badań 70 proc. obywateli sprzeciwia się reformie. Związki zawodowe zapowiadają wyjście na ulice, a pracowników nie przekonują wyliczenia ekonomistów, że bez reformy finanse się załamią. Tymczasem kalendarz zmian wydaje się łagodny: okres składkowy ma być wydłużany co roku o zaledwie kwartał lub nawet mniej. Dziś emerytura we Francji przysługuje od 62. roku życia, a według założeń – w 2027 r. przysługiwałaby od 64., wreszcie w 2031 r. od 65 lat.
Ekonomiści uważają, że sprzeciw związków zawodowych wobec reformy jest jedną z kardynalnych wad kraju. Statystyki wskazują, że liczba godzin przepracowywanych w całym cyklu życia zawodowego we Francji jest wyraźnie niższa niż w innych europejskich krajach uprzemysłowionych. Nawet gdyby Francja przedłużyła okres składkowy do 64. r. życia, to i tak nie dogoni Niemców, którzy na emeryturę przechodzą w 67. roku życia, podobnie w Hiszpanii i Portugalii, gdzie wydłużenie wieku wprowadziły rządy lewicowe, przekonane matematycznymi wyliczeniami o starzeniu się społeczeństw i proporcjonalnie mniejszej liczbie pracujących.
Mimo że Francuzi szczycą się rewolucyjną tradycją i potęgą rozumu, reformy we Francji to wieczny temat narzekań. Do dziś w pamięci zbiorowej tkwi porażka rządu Alaina Juppé w 1995 r. Wtedy w sprzeciwie wobec reformy ubezpieczeń społecznych i likwidacji przywilejów emerytalnych, zwłaszcza kolejarzy, dwa miliony strajkujących doprowadziło kraj do prawdziwego paraliżu.