Spalony w wyniku rosyjskiego ostrzału targ przy stacji metra Bohaterów Pracy w Charkowie. Wasyl, człowiek starszy, jeden z handlarzy, rozmawia ze mną po ukraińsku. Jąka się i myli, wtrąca rosyjskie słowa. Kiedy nie wie, jak coś powiedzieć, po prostu przechodzi na rosyjski. Ale zaraz wraca na ukraiński.
– Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego państwo marudziło, że muszę mówić po ukraińsku. Rosyjski to był dla mnie jeszcze jeden język Ukrainy. Tak samo jak angielski w Irlandii – rzuca Wasyl jedno z najczęściej używanych w Ukrainie porównań. – Jednak, wie pan, po tym – tu zatacza ręką po spalonych bazarowych szczękach – pomyślałem sobie: nie, dość.
Ale jak to? Wasyl, na oko po sześćdziesiątce, ot tak zmienia sobie język? A co z całą otoczką kulturową, przysłowiami, powiedzeniami? Bo co innego np. taki doniecki pisarz Wołodymyr Rafiejenko, który wziął się za sprawę na poważnie, poświęcił całą energię na przejście z rosyjskiego na ukraiński i zaczął po ukraińsku pisać. A co innego Wasyl, który uczy się go mimochodem: z mediów, ze słuchu. Czy odrzucając język rosyjski, nie pozbawia się czegoś więcej niż tylko sposobu komunikacji?
– Bez przesady – odpowiada Wasyl. – Z żoną nadal rozmawiam po rosyjsku. Ale z panem, Polakiem, gościem w naszej Ukrainie, przecież nie będę.
Dawniej w Charkowie mało kto mówił po ukraińsku. Owszem – część młodych, inteligencji, aktywiści, środowisko artystyczne. Ale nawet znany pisarz Serhij Żadan, zapytany przeze mnie, czy faktycznie mam wierzyć, że jego bohaterowie – od nieudanych biznesmenów po żuli, punków, aktywistów, urzędników i działaczy społecznych – zaludniający opisywaną przez niego wschodnią Ukrainę, naprawdę mówią po ukraińsku, musiał przyznać, że jednak wiadomo, że nie.