Niewielkie oczekiwania wobec szczytu G20 okazały się słuszne. Dotychczas podobne zebrania miewały pewną moc symboliczną, względnie uważnie i z pewną ciekawością słuchano, co przywódcy mieli sobie do powiedzenia oraz jakie sygnały wysyłali do świata. Wsłuchiwano się w ich głos, uznając, że jako grupa mają pewną moc. Może nie sprawczą, bardziej publicystyczną, bo uwagi spotykających się polityków bywały niezłym komentarzem do aktualnych zdarzeń i trendów. Tak działo się np. w przypadku walki z ostatnimi odsłonami kryzysu ekonomicznego, przeciwdziałania pandemii czy wyzwań stawianych przez ocieplenie klimatu albo wzrost globalnych nierówności.
Wojna nikomu się nie podoba, ale...
Tym razem szczyt niczego nawet symbolicznie nie zaczyna ani nie podsumowuje, wydarzenia na świecie toczyły się z wysoką intensywnością i bez oglądania się na dyskusje toczone na rajskiej wyspie. Zgromadzeni nie dali rady uzgodnić wspólnego komunikatu, wydali w zamian deklarację przywódców. Jednomyślności nie było w najważniejszej obecnie sprawie: napastniczej wojny toczonej przez putinowską Rosję w Ukrainie. Nikomu agresja się nie podoba, większość uczestników Rosję potępia, ale nie wszyscy. Były głosy odrębne. Chiny i Indie nie mają ochoty nakładać sankcji, a np. odgrywająca rolę gospodarza Indonezja – kraj ludny i z ogromną, rosnącą gospodarką – stoi zupełnie z boku.
Jej prezydent Joko Widodo z entuzjazmem mówił, że szczyt przyniósł pewne wymierne efekty, w tym fundusze dla krajów zmagających się z kryzysem i skutkami pandemii. Wyartykułowano zagrożenia wynikające z inflacji i dalszego podnoszenia stóp procentowych, co może doprowadzić do ograniczenia inwestycji zagranicznych i dopływu kapitału do państw rozwijających się. Wspomniano o konieczności walki z ociepleniem i starania, by podgrzanie planety nie przekroczyło 1,5 st. C.
Tymczasem negocjacje klimatyczne na toczącym się równolegle w Egipcie szczycie COP 27 buksują i nie zapowiada się na tym odcinku żadne istotne przełamanie, faktycznie przybliżające nas do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Przeciwnie, nawet przy całkowitym wypełnieniu dotychczas złożonych obietnic nadal jesteśmy na ścieżce do pewnej i rychłej katastrofy. Tyle dobrego, że kilka państw rozwiniętych obiecało znaleźć 20 mld dol. na przestawienie indonezyjskiej energetyki, by odeszła od węgla i po 2030 r. jej emisje zaczęły spadać.
Odlot Ławrowa, napięte relacje USA i Chin
Z zainteresowaniem śledzono też kroki rosyjskiego ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa. Miał trafić do balijskiego szpitala na krótkie badania, jego rzeczniczka opublikowała jednak nagranie z hotelu, gdzie Ławrow był zdrowy jak rydz. Przy okazji czujnie dostrzeżono, że garderoba, zegarek i telefon ubranego w szorty ministra jest dziełem projektantów i firm z Ameryki, którą Siergiej Wiktorowicz tak ostro krytykuje.
Nagły odlot Rosjanina z lotniska w Denpasar zbiegł się z intensywnym ostrzałem rakietowym Ukrainy. Jego reperkusją były m.in. eksplozje i ofiary śmiertelne we wsi Przewodów po polskiej stronie granicy.
Najważniejsze na Bali było pierwsze osobiste spotkanie chińskiego przywódcy Xi Jinpinga z prezydentem USA Joe Bidenem. Tu nie ma żadnego przełomu, stosunki są nadal kiepskie, Pekin i Waszyngton obstają przy swoim, ostro rywalizują, bo Amerykanie starają się opóźnić osiągnięcie przez Chińczyków pozycji supermocarstwa. Ale trzy godziny z Xi, który w coraz większym stopniu jednoosobowo nadaje ton chińskiej polityce, ostatnio bardzo asertywnej, pozwoliło Bidenowi przedstawić swój pogląd na protokół niezgodności oraz zasygnalizować amerykańskie oczekiwania.
Czytaj też: Smok patrzy na tygrysy. Chiny mają problem z wojną w Ukrainie
Wiele światów na Bali
Stąd w poszczytowych komentarzach pojawiła się pewna doza optymizmu, dostrzeżono wstrzyknięcie „dawki pragmatyzmu” do amerykańsko-chińskich relacji. Co można interpretować jako próbę odsunięcia w czasie ewentualnego początku nowej zimnej wojny albo gorącego konfliktu, np. o Tajwan. Ma być namacalna kontynuacja, szefowie dyplomacji obu krajów spotkają się w przyszłym roku. Probierzem woli Chin będzie ich poparcie dla Rosji. Wciąż z pewnym dystansem, ale i z zasygnalizowaną krytyką, zwłaszcza wkładu inwazji na Ukrainę w globalną niestabilność, która nie służy chińskiej gospodarce. Co więcej, Xi był chyba w lutym szczerze zaskoczony i zdaje się do dziś ma do prezydenta Rosji Władimira Putina pretensje, że coś, co miało być krótką i sprawną operacją, zamieniło się w wyniszczającą wojnę, częściowo – przez bliskie związki z siostrzaną Rosją – obciążającą chińską hipotekę.
W sumie akurat Chinom taki niekonkluzywny przebieg szczytu może się podobać, skoro dochodzi do tak wyraźnego artykułowania innych poglądów niż te oczekiwane przez tzw. Zachód. Xi i Putin liczą na powstanie układu o wielu biegunach, które nie będą funkcjonały pod dyktando Stanów Zjednoczonych i Europy. Chodzi o rozluźnienie przywiązania do wartości cenionych przez Zachód i przedefiniowanie układu sił, by za niekonieczne można uznać takie pomysły jak dorobek prawa międzynarodowego, praw człowieka czy poszanowanie godności każdej obywatelki i każdego obywatela. Po podzielonym szczycie G20 może trochę wytchnienia zaznają przynajmniej wyznawcy teorii o rządzie światowym. Na Bali trudno było znaleźć potwierdzenie jego istnienia.
Czytaj też: Czy leci z nami Ameryka?