Amerykańscy urzędnicy, dyplomaci, analitycy i wojskowi opracowujący dla prezydenta Joe Bidena dokumenty strategiczne właśnie opisali i ogłosili, jak widzą świat w najbliższej przyszłości. W październiku Biały Dom i Pentagon opublikowały najpierw narodową strategię bezpieczeństwa, a dwa tygodnie później w jednym pakiecie strategię obronną, nuklearną i antyrakietową z załącznikami i deklaracjami. Dla każdego, kto interesuje się polityką międzynarodową i obronną, to lektura obowiązkowa. Nawet wycinek świata widziany przez lokalne okienko wschodnich granic Polski podlega skutkom globalnych strategii, a dziś, jak nigdy przez ostatnie 30 lat, od nich zależy.
Oczywiście to, co wszyscy możemy przeczytać, to upublicznione wyciągi z dokumentów, których tajne, pełne wersje są bardziej szczegółowe, konkretne i przez to ciekawsze. Ale najważniejszy przekaz, z którego wynikają wszelkie dalsze konsekwencje, został sformułowany już w pierwszych zdaniach strategii bezpieczeństwa, w osobistym przesłaniu 46. prezydenta USA: „Jesteśmy we wczesnych latach dekady o decydującym znaczeniu dla Ameryki i świata, w której zostaną ustalone reguły geopolitycznej konkurencji między potęgami”.
Chiny i Rosja kontra kolektywny Zachód
O ile strategia Donalda Trumpa z 2017 r. ogłaszała odrodzenie prawie zapomnianej koncepcji „rywalizacji wielkich potęg”, o tyle strategia Bidena – co dla niektórych czytelników może być zaskoczeniem – znacznie wyostrza, rozszerza i konkretyzuje pojęcie rywalizacji (znaczący jest sam fakt, iż w dokumencie Trumpa pada ono 25, a u Bidena 44 razy). Nie chodzi już tylko o pokonanie kogoś tu i teraz, chodzi o narzucenie całemu światu nowej wizji współistnienia i reguł współdziałania, które są nie do zaakceptowania przez Stany Zjednoczone i ich „myślących podobnie” sojuszników i partnerów, czasem nazywanych kolektywnym Zachodem (według Bidena chodzi o starcie demokracji z autokracjami).
Co istotne, Ameryka i Zachód mierzą się nie z jednym, a dwoma takimi rywalami, bo rzecz jasna chodzi o Chiny i Rosję. Rywalizacja zachodząca w tej dekadzie jest więc bezprecedensowa, o większej skali niż w czasie zimnej wojny XX w. Nigdy wcześniej wartości, zasady i porządek ustalone po II wojnie światowej nie były kwestionowane przez dwa mocarstwa atomowe. Dobrze opisuje to zdanie zawarte w przeglądzie polityki nuklearnej: „W perspektywie lat 30. Stany Zjednoczone po raz pierwszy w historii zmierzą się z dwoma potęgami nuklearnymi jako strategicznymi rywalami i potencjalnymi przeciwnikami”. I co ciekawe, a także istotne, liderzy Rosji i Chin podobnie opisują obecną dekadę – jako czas rywalizacji, zmiany, być może konfliktu.
Trzeba przypomnieć, że jeden z nich – Władimir Putin – zaczął pierwszy i dość dawno. Jego walka o zmianę ładu, opisywana na Zachodzie jako odbudowa rosyjskiego imperium, trwa przynajmniej od 15 lat, jeśli za początek przyjąć pierwszą otwartą deklarację. Miała miejsce w 2007 r. podczas konferencji bezpieczeństwa w Monachium, gdy zaproszony przez zachodnie elity i korzystający ze szczodrej gościny Putin zarzucił Ameryce dominację nad światem pod przykrywką promocji demokracji, a poszerzanie NATO uznał za prowokację wobec Rosji i złamanie obietnic Zachodu. Wówczas nie ogłaszał wojny, ale gdy od 2008 r. wywołał trzy w zamiarze zablokowania i odwrócenia prozachodnich dążeń sąsiednich państw, konflikt stał się faktem.
Liczne późniejsze przemówienia Putina, w których wyraźnie określał Rosję jako przeciwnika USA i Zachodu, miały nie tylko uzasadniać to, co już zrobił, ale czasem dawały wskazówki, co zamierza dalej. Jego ostatnia mowa, wygłoszona w czasie ubiegłotygodniowego spotkania tzw. Klubu Wałdajskiego (od Wzgórz Wałdajskich koło Nowogrodu, uznawanego za serce Rusi Moskiewskiej), była kontynuacją narracji o końcu wpływów Zachodu i ukształtowanego przezeń porządku; zawierała też ważne zdanie dotyczące przyszłości: „Przed nami prawdopodobnie najbardziej niebezpieczna, nieprzewidywalna i równocześnie najważniejsza dekada od zakończenia II wojny światowej”. Putin przyznał więc Bidenowi rację, że to teraz rozegra się starcie decydujące o losach świata, tak samo jak zdecydowały lata 1939–45.
Czytaj też: Rosyjski Goliat i ukraiński Dawid jednoręki
Tyka biologiczny zegar historii
Na tle Putina i Bidena Xi Jinping porusza się jakby w innej skali czasowej. Chiny mają jasno określone strategiczne cele, których horyzont wyznacza 2049 r., a więc stulecie ChRL. Wówczas chińska potęga ma osiągnąć kulminację określaną jako status „najbardziej nowoczesnego i zamożnego kraju socjalistycznego”. Ten ogólny cel uzupełnia inny – posiadanie do tego czasu, a według Xi nawet szybciej, „światowej klasy sił zbrojnych”. Ważnym kamieniem milowym w modernizacji armii będzie jej stulecie w 2027 r. To z tą datą niektórzy analitycy na Zachodzie wiązali osiągnięcie przez Chiny wojskowych zdolności do zajęcia Tajwanu (określanego w Pekinie jako „narodowe zjednoczenie” i uznawanego za strategiczny cel), nawet przy wsparciu USA dla wyspiarskiej republiki chińskiej. Niedawno, przed kongresem partyjnym, dowódca amerykańskiej marynarki wojennej stwierdził, że Chiny mogą być zdolne do aneksji wyspy nawet w 2024 r.
Sam Xi Jinping w przemówieniu na zjeździe wyznaczał cele jedynie na najbliższe pięć lat. Znalazły się wśród nich także te wojskowe – przyspieszenia modernizacji we wszystkich obszarach. Wśród czterech zasad na „czas przed nami” Xi wymienia podtrzymanie bojowego ducha, stanowczość, nieuleganie naciskom i zastraszaniu. Chiński lider mówi językiem o wiele mniej agresywnym niż Putin i o wiele mniej konkretnym niż Biden. Co nie oznacza, że ma inne zdanie o kluczowym znaczeniu najbliższych lat. Dla niego i Putina (niemal równolatków mających dziś odpowiednio 69 i 70 lat) ważne jest również to, że nadchodząca dekada z przyczyn biologicznych zakończy lub poważnie ograniczy ich aktywność jako faktycznych przywódców swoich krajów. O ile starszy od nich Biden to z natury demokracji kolejny zawodnik w sztafecie wielkiej amerykańskiej strategii, o tyle zarówno Putina w Moskwie, jak i Xi w Pekinie można sobie wyobrazić jako prezydentów seniorów za dziesięć lat. Ale nawet dla nich musi być jasne, że jeśli wcześniej nie dokonają zmian, o jakich marzą, to później będzie jeszcze trudniej. Dlatego biologiczny zegar autorytarnych liderów może w ciągu najbliższej dekady nie raz przyspieszyć zegar historii.
Dekada to oczywiście tylko symbol. Historycy kiedyś zapewne określą jej początek na 24 lutego tego roku, dzień, w którym rozpoczęła się nowa duża wojna w Europie. Większość z nas widzi jednak, że było to tylko przejście do kolejnego etapu eskalacji, która trwała od dłuższego czasu. Tym niemniej dla rozwoju wypadków dalszy ciąg i wynik tej gorącej wojny będzie mieć bardzo duże znaczenie. Czy będzie decydujący dla zarysowanych przez strategów Bidena „nowych reguł geopolitycznej konkurencji”?
Amerykański punkt widzenia – odziedziczony przez Bidena po Trumpie – jest taki, że Rosja stanowi zagrożenie ważne i pilne, ale przemijające, a losy globalnego układu sił rozstrzygną się w dłuższym okresie między Stanami a Chinami. Co jednak zastanawiające, dokumenty strategiczne USA zdają się nie uwzględniać potencjalnego sojuszu chińsko-rosyjskiego ani podporządkowania Rosji przez Chiny, co umożliwiłoby wykorzystanie po stronie autorytaryzmów pozostałych jeszcze zasobów naturalnych, połączonego potencjału nuklearnego i położenia geograficznego dającego znacznie większą kontrolę nad Eurazją. Na krótką metę Amerykanie bardziej zafrasowani są tym, czy w perspektywie dekady między USA a ChRL wybuchnie i czym się skończy gorąca wojna – o Tajwan czy jakiś inny rejon zapalny Azji. I choć każda ze stron oficjalnie deklaruje, że otwartego konfliktu nie chce, obie wydają się do niego przygotowywać. Zresztą punktów zwrotnych może być bardzo dużo, i to takich, których dziś sobie nawet nie wyobrażamy, a „dekada” walki trwać może znacznie dłużej albo krócej – jeśli jakieś zdarzenie lub proces doprowadzi do przesilenia, po którym sytuacja ustabilizuje się na dłużej.
Czytaj też: Efekt pieluchy. Dlaczego czeka nas wojna z Chinami?
Polski rząd przestawia zwrotnicę
Co ta dekada walki, niepewności i konfliktu oznacza w praktyce dla nas, mieszkańców Europy i Polski? Pewne symptomy zmian już widzimy. Rząd w Warszawie przestawił zwrotnicę wydatków publicznych i w ekspresowym tempie próbuje nadrobić liczone w dekadach opóźnienia i niedociągnięcia we wzmacnianiu sił zbrojnych, najważniejszej gwarancji bezpieczeństwa państwa. Na razie, głównie z uwagi na kalendarz wyborczy, nie oznacza to cięć w innych obszarach. Ale dwu-, trzykrotnego zwiększenia armii i wyposażenia jej w najnowocześniejszy sprzęt nie da się na dłuższą metę finansować tak, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo.
Ten dylemat stanie nie tylko przed Polską. Amerykanie dość jasno sygnalizują europejskim sojusznikom, że w starciu z Rosją coraz więcej będzie zależeć od jej bliższych i dalszych sąsiadów, bo Stany Zjednoczone mają na głowie poważniejszy problem z Chinami. Europy w chwili próby nie opuszczą, ale będą mieć wielki problem, jeśli na raz wybuchną dwa konflikty wymagające ich zaangażowania. Wybiorą strategicznie ważniejszy, pacyficzny. Dlatego choć europejskie przebudzenie obronne daje się na razie z trudem zauważyć, będzie nieodzowne, o ile zbiorowy Zachód dekady walki nie ma zamiaru oddać walkowerem.
Do świadomości decydentów szybko dochodzi, że realnej siły nie da się mierzyć abstrakcyjnym poziomem wydatków obronnych, a już na pewno nie wystarczy ich 2 proc. PKB. Zmiany będą przyspieszać, bo szokujące jest to, że dziś przeznaczających na obronność poważne kwoty jest wśród członków NATO nadal mniejszość. W tym sensie zresztą jesteśmy zbiorowo spóźnieni i w ciągu dekady niewiele będziemy mogli zrobić. Za to pretensje tych, którzy robią dużo, do tych, którzy robią mało lub wcale, będą narastać. W „kochającej się rodzinie” NATO też nastąpią kłótnie, ktoś na kogoś wrzaśnie, ktoś walnie pięścią w stół. Trzaskania drzwiami jednak nie będzie, bo amerykańska strategia „stoi sojuszami” i nikt na własne życzenie nie wyjdzie spod parasola arsenału nuklearnego USA.
Były major KGB dla „Polityki”: Przesłuchiwał mnie kapitan Putin
Wojna jest nieuchronna?
Zwiększone wydatki na zbrojenia i rozbudowa armii państw NATO mogą być nawet korzystne ekonomicznie. Gorzej, że ogłoszenie dekady walki następuje po kilku latach pandemii i w czasie kryzysu inflacyjnego. Zmniejsza to stabilność i przewidywalność, tak potrzebne biznesowi i inwestycjom. Długotrwałe spowolnienie, stagflacja, o której dziś rozpisują się ekonomiści, może zyskać towarzysza broni w postaci nieustannego zagrożenia wojennego. To nie są dobre wiadomości dla pokoleń, które z mozołem budowały swój i nasz zbiorowy dobrobyt i chciałyby mieć spokojną starość, a jeszcze gorsze dla młodzieży, której prawdopodobnie nie będzie dane spokojnie wejść w dorosłość. O ile w ostatnich latach wiele pisało się o tym, że dzisiejsi 20-latkowie mogą być pierwszymi, których sytuacja ekonomiczna nie poprawi się względem pokolenia rodziców i dziadków, o tyle mało kto przewidywał, że mogą być pierwszymi od 80 lat, którzy będą musieli wziąć broń do ręki. A perspektywa taka będzie towarzyszyć osobom w wieku poborowym przez dłuższy czas i marnym pocieszeniem będzie to, że młodsi tylko zaczynają wojny, a kończą je starsi. Poza szansami ekonomicznymi podwyższona niepewność z wojną w tle może fatalnie wpłynąć na psychikę ludzi, których nikt – ani w domu, ani w szkole – nie przygotował na taką dynamikę zmian na świecie.
Pojedynek z niestabilnością przegrała też edukacja. Paradoksalnie najspokojniej mogą spać ci, którzy przyszłość zwiążą z przemysłem zbrojeniowym, nowymi technologiami o zastosowaniu obronnym, a nawet siłami zbrojnymi jako takimi. Dla nich nadejdą złote lata, bo nawet jeśli do władzy dojdzie obóz przeciwny aktualnie rządzącemu, to nie będzie w stanie zmienić międzynarodowych warunków, obniżyć globalnego ryzyka i sprawić, że dekada walki zmieni się w dekadę pokoju. A swoją drogą, być u władzy w takiej dekadzie w kraju położonym na froncie geopolitycznego starcia to przywilej nie do pozazdroszczenia.