Gdyby wszystko szło zgodnie z kalendarzem wyborczym, Izraelczycy poszliby do urn dopiero wiosną 2025 r. Ale co najmniej od czterech lat nic nie przebiega zgodnie z planem. W 2019 r. wybory odbyły się dwukrotnie i nie wyłoniły rządu. W 2020 r. Beniamin Netanjahu zawiązał koalicję z Benim Gancem – rozpadła się w niespełna rok. Później Netanjahu po 12 latach u władzy został odsunięty przez rząd Naftalego Bennetta i Jaira Lapida. Ale i on padł, bo stracił jednomandatową większość w Knesecie. Pod koniec czerwca odbyło się głosowanie nad rozwiązaniem parlamentu i przedterminowymi wyborami 1 listopada.
W 120-osobowym Knesecie do utworzenia rządu potrzeba co najmniej 61 głosów – co oznacza, że władzy nie przejmuje jedna partia, lecz koalicja. W ostatnich kilkunastu latach elekcjom towarzyszy zwykle pytanie: „Bibi” czy „każdy, tylko nie Bibi” (od przydomka Beniamina Netanjahu)? Ostatnie sondaże jego obozowi, w skład którego wchodzą skrajne partie prawicowe i religijne, dają 60 mandatów – o jeden za mało (na billboardach hasło: „61. mandat zależy od ciebie”). Z kolei centrowo-lewicowa koalicja skupiona wokół Lapida i jego partii Jesz Atid (Jest Przyszłość) może liczyć na 56 miejsc (kilka ugrupowań, jak Merec, Partia Pracy czy arabska Ra’am, balansuje na granicy progu).
Możliwych jest więc kilka scenariuszy, w tym i taki, że po władzę nie sięgnie ani Netanjahu, ani Lapid, a w nowym roku Izraelczycy pójdą do urn po raz szósty. O co chodzi w tych wyborach i dlaczego nie tylko o to, kto je wygra? Izraelczycy muszą sobie odpowiedzieć na pięć kluczowych pytań.
1. Czy Izraelczycy są gotowi na powrót Benjamina Netanjahu?
Po półtora roku przerwy powrót Netanjahu wydaje się całkiem realny. Będzie miał jednak swoją cenę – jeśli wygra, jest wielce prawdopodobne, że do rządu wejdą skrajne ugrupowania, które chętnie pozbawiłyby praw Arabów mieszkających między Morzem Śródziemnym a Jordanią, kwestionując tym samym podwaliny izraelskiej demokracji (o czym niżej). Celowo piszę o obszarze wykraczającym poza obecne granice Izraela, już dziś w znacznej mierze umowne. Kraj kontroluje de facto nie tylko własne terytorium, ale wszystko, co dzieje się na terenie Zachodniego Brzegu – od żydowskich osiedli począwszy. Co więcej, wejście Religijnego Syjonizmu do rządu wzmocniłoby tych, którzy domagają się aneksji palestyńskich ziem.
Sam Netanjahu chce uniknąć odpowiedzialności – toczą się przeciw niemu postępowania karne. Szanse ma spore, skoro Bezalel Smotrich, jeden z jego prawdopodobnych koalicjantów, zabiega o szeroki immunitet dla polityków i skasowanie artykułu umożliwiającego skazywanie za oszustwa i łamanie zasad zaufania (a to znaczący element wszystkich trzech spraw Bibiego). Netanjahu zyskałby narzędzie do wyczyszczenia swoich akt i stałby ponad prawem. Niewykluczone, że wyborcy zgodzą się tę cenę zapłacić. Wszystkie sondaże przewidują, że Likud zdobędzie najwięcej mandatów, a Religijny Syjonizm z ok. 15 będzie trzecią siłą w Knesecie.
Bibi nie zmarnował ostatniego roku – pogrążoną w sporach ideologicznych koalicję Bennetta i Lapida, złożoną z ośmiu partii (w tym, po raz pierwszy w historii Izraela, arabskich), tylko dobijał, rzucając jej kłody pod nogi i blokując wszelkie proponowane ustawy. Gdy lewica skompromitowała się ostatecznie, głosując za ustawą wzmacniającą kontrolę Izraela nad terytorium palestyńskim, Bibi wysunął się na prowadzenie. Teraz Izraelczycy muszą zdecydować, czy człowiek z procesami na karku jest zdolny do rządzenia.
Czytaj też: Izrael zmierza w kierunku państwa religijnego
2. Czy Izrael pozostanie „jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie”?
Co różni te wybory od czterech poprzednich, to wyższe poparcie dla skrajnego Religijnego Syjonizmu, który może podebrać wyborców partiom religijnym i samemu Likudowi. Dwaj główni politycy tego sojuszu, Bezalel Smotricz i numer dwa na liście Itamar Ben-Gvir (szef partii Otzma Jehudit – Żydowska Siła), przyprawiają o ból głowy Izraelczyków sytuujących się od centrum na lewo. Ale też administrację Joe Bidena i kraje arabskie, z którymi Izrael utrzymuje dobre relacje. Nawet były szef sztabu generalnego gen. Dan Halutz obawia się, że pomysły Smotricza i Ben Gvira doprowadzą do wojny domowej.
Obaj mają skrajne, rasistowskie poglądy, grożą rozmontowaniem zasad i instytucji chroniących „jedyną demokrację na Bliskim Wschodzie”. Smotriczowi marzy się „izraelska teokracja”, ale na razie zadowoli się przejęciem kontroli nad komisją wybierającą sędziów i uniemożliwieniem sądom obalania antydemokratycznych ustaw.
Itamar Ben Gvir jest spadkobiercą żydowskiego terrorysty Meira Kahane. W latach 90. jako 18-latek ukradł znaczek z cadillaca Icchaka Rabina – chełpił się, że jak już się dopadnie samochód, to można dorwać i samego premiera. Trzy tygodnie później Rabin zginął z rąk żydowskiego ekstremisty Yigala Amira, gdy wracał limuzyną z pokojowego wiecu w Tel Awiwie. Sam Ben Gvir był zafascynowany innym ekstremistą – Baruchem Goldsteinem, z którego rąk w meczecie w Hebronie w 1994 r. zginęło 29 osób. Do 2019 r. na ścianie w domu Gvira w osiedlu żydowskim Kirjat Arba w Hebronie wisiało zdjęcie z podobizną Goldsteina – zdjął je pod presją, przekonując, że nie jest już tak radykalny. A z pewnością nie chciał podzielić losu poprzedniego lidera partii Michaela Ben-Ariego, wykluczonego z wyborów w 2019 r. Niewielu wierzy w tę przemianę jastrzębia w gołębia.
Ben Gvir ze względu na radykalne poglądy nie został wcielony do armii. Bronił przed sądami żydowskich radykałów, sam ma na koncie ponad 50 oskarżeń o podżeganie do nienawiści. W 2021 r. jego ugrupowanie Otzma Jehudit zdobyło sześć mandatów i błyszczy odtąd coraz bardziej. Chce anektować cały Zachodni Brzeg bez przyznania zamieszkującym tam Palestyńczykom prawa głosu, namawia do wyjazdu wszelkich „nielojalnych” wobec państwa żydowskiego arabskich obywateli. Domaga się też dla Żydów swobodnego dostępu do Wzgórza Świątynnego, złagodzenia zasad użycia ognia i broni palnej. Sam wyciągnął pistolet w Szejch Dżarrah w Jerozolimie podczas niedawnych zamieszek z Arabami i namawiał funkcjonariuszy straży granicznej, by zastrzelili protestujących za rzucanie kamieniami.
Choć jeszcze w zeszłym roku Netanjahu twierdził, że Ben Gvir nie nadaje się na funkcje ministerialne, 14–15 mandatów może zmienić to nastawienie. Ben Gvir ma apetyt na resort bezpieczeństwa publicznego, Smotricz zadowoliłby się ministerstwem sprawiedliwości, spraw wewnętrznych lub obrony.
Czytaj też: Dlaczego nie da się rozwiązać konfliktu izraelsko-palestyńskiego
3. Gdzie jest miejsce Palestyńczyków?
Izraelscy Arabowie stanowią 20 proc. społeczeństwa i są realną siłą w wyborach, ale dopiero w 2021 r. udało się przełamać tabu i ich reprezentanci weszli do rządowej koalicji. Dziś w znacznej mierze zwycięstwo lub przegrana Netanjahu zależy od tego, jak wielu arabskich wyborców zdecyduje się oddać głos. A z tym jest problem. Podobnie jak żydowscy obywatele są zniechęceni ciągnącym się kryzysem politycznym i brakiem lepszych perspektyw. Partiom arabskim umykają z pola widzenia kwestie wychodzące poza Izrael, takie jak blokada Strefy Gazy czy sytuacja na Zachodnim Brzegu (Palestyńczycy przecież nie mają prawa głosu). W rzeczywistości nie są w stanie poprawić warunków życia Arabów w Izraelu, w tym Beduinów – wskaźniki ubóstwa są wśród nich trzykrotnie wyższe niż wśród żydowskich obywateli. To też zniechęca do udziału w wyborach.
Jeśli partie arabskie nie przekroczą 3,25-proc. progu, co realnie przekłada się na cztery miejsca w Knesecie, ich mandaty po połowie przypadną dwóm najsilniejszym blokom. Bardziej skorzystałby na tym Netanjahu – ma przewagę kilku mandatów nad Lapidem. Frekwencja wśród arabskich wyborców jest zwykle niższa niż ogólna (ostatnio ok. 70 proc. do 44 proc.). Według sondaży tym razem może być lepiej, choć jeszcze miesiąc temu chęć głosowania deklarowało tylko 40 proc. arabskich wyborców.
W 2020 r. wysoka frekwencja w społecznościach arabskich – 63,5 proc. – przełożyła się na 15 mandatów dla Zjednoczonej Listy (Ra’am, Hadasz, Ta’al i Balad). W zeszłym roku islamska Ra’am poszła osobno, zdobywając cztery miejsca w Knesecie, i poparła koalicję Bennett-Lapid. Zjednoczona Lista dostała sześć mandatów, ale będąca jej częścią partia Balad nie zgodziła się poprzeć takiego rządu. Tym razem Ra’am i Hadasz-Ta’al mają szansę na cztery mandaty (choć nie jest to pewne), ale Balad najpewniej nie przekroczy progu. Ewentualny rząd Lapida poparłaby tylko Ra'am.
Czytaj też: Ile czasu ma Izrael
4. A jeśli wybuchnie trzecia intifada?
Na Zachodnim Brzegu wrze. Od początku roku z rąk izraelskich funkcjonariuszy zginęło co najmniej 150 Palestyńczyków, głównie uzbrojonych (ok. 20 ofiar śmiertelnych było po stronie izraelskiej). Krew leje się zwłaszcza w Nablusie, który stał się centrum oporu. Niedawno narodziła się tutaj bojówka o nazwie Legowisko Lwa. Groźna nie tylko dla Izraelczyków (bo ma dostęp do broni, atakuje osadników, punkty kontrolne i izraelskich żołnierzy na Zachodnim Brzegu), ale i dla władz w Ramallah – poproszona przez nie o złożenie broni, stanowczo odmówiła. Prezydent Mahmud Abbas traci kontrolę nad Autonomią Palestyńską. Od 16 lat nie było tu wyborów i nie zanosi się, by w najbliższym czasie jakiekolwiek przeprowadzono, co więcej, Abu Mazen tylko umocnił swoją pozycję autokraty – bez pardonu rozprawia się z wszelką opozycją, aresztując aktywistów protestujących przeciw skorumpowanym i zabetonowanym rządom. Nie wiadomo też, co by się stało, gdyby Abbas po prostu zmarł – ma 87 lat i nie wyznaczył następcy. Chaos może się tylko pogłębić.
Izraelskiemu wyborcy to, co się dzieje na Zachodnim Brzegu, wcale nie jest obojętne – na osiedlach mieszka przecież ok. 500 tys. osadników, dla których bezpieczeństwo to kluczowa sprawa. Gdyby przemoc rozlała się na izraelskie miasta, poza mur, doprowadziłoby to do eskalacji na niewyobrażalną skalę. Rosnące poparcie dla takich ugrupowań jak Religijny Syjonizm czy utrzymująca się mocna pozycja Likudu świadczy o tym, że Izraelczycy nie wierzą już w pokojowe rozwiązania i neutralną koegzystencję. Netanjahu jeszcze przykręciłby śrubę. A pozbawieni perspektyw Palestyńczycy mogą już nie chcieć grzecznie znosić okupacji.
Czytaj też: Wieczny konflikt izraelsko-palestyński. Pora zmienić strategię
5. Jakie miejsce zajmie Izrael na Bliskim Wschodzie?
Porozumienia z Oslo pozostają martwe, proces pokojowy nie istnieje i żadnej sile politycznej nie zależy na tym, by go ożywić. Nic tu nie zmieni ani zwycięstwo obozu Lapida, ani Netanjahu. Są jednak pewne różniące ich niuanse – Lapid we wrześniowym wystąpieniu w ONZ poparł rozwiązanie oparte na istnieniu dwóch państw („Porozumienie z Palestyńczykami oparte na idei dwóch państw dla dwóch narodów jest właściwą rzeczą dla bezpieczeństwa Izraela, izraelskiej gospodarki i przyszłości naszych dzieci”). Ale nie widać prawdziwej inicjatywy i woli, by tak się stało. Z kolei Netanjahu jeszcze dwa lata temu na serio mówił o zamiarze aneksji Zachodniego Brzegu – „zawiesił” ten pomysł, stawiając na relacje ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem w postaci Porozumień Abrahama. Rząd Lapida kontynuował politykę zbliżania z państwami arabskimi (do pewnego stopnia nawet z Arabią Saudyjską), ale zmienił podejście do Unii Europejskiej – w odróżnieniu od Netanjahu przestał traktować ją wrogo. Lapid miał też odwagę dogadać się z Libanem w sprawie granicy na Morzu Śródziemnym i podziału złóż gazu – skorzysta na tym również Europa (Netanjahu skrytykował ten ruch).
Ani Lapid, ani Netanjahu nie zamierza spuścić z tonu, jeśli chodzi o zwalczanie wpływów Iranu w regionie. Obaj nie chcą dopuścić do podpisania nowego porozumienia nuklearnego. Poza wszystkim do zmiany retoryki doprowadziła współpraca Rosji z Iranem w Ukrainie – Izrael nie będzie wprawdzie dostarczać Kijowowi broni, ale rozważa przekazanie mu systemu wczesnego ostrzegania przed dronami i pociskami rakietowymi. Netanjahu stwierdził niedawno, że przyjrzy się sprawie jako premier – wiadomo jednak, że kluczowa będzie rola USA i kwestie własnego bezpieczeństwa. Można się spodziewać, że Izrael Bibiego nie będzie miał tak dobrych stosunków z Joe Bidenem, jakie łączyły go z Donaldem Trumpem. Nie oznacza to jednak, że przestanie być sojusznikiem USA na Bliskim Wschodzie.
Przed Izraelczykami zatem ważny wybór. I wszystkie opcje są w grze. Jakich udzielą odpowiedzi?