Jak odstraszać agresywną Rosję: NATO musi zacisnąć pięść, niekoniecznie atomową
Kolejna fala debaty o udziale Polski w tzw. programie nuclear sharing jest bardziej emocjonalna niż poprzednie. Nic dziwnego – w Europie trwa wojna, agresywne mocarstwo ponawia swe atomowe groźby, a skuteczne odstraszanie kojarzyło się do tej pory przede wszystkim z bronią jądrową. W szczegóły samego systemu, poziomu jego politycznego skomplikowania i uwarunkowań operacyjnego użycia mało kto wnika.
A najmniej chyba politycy, którzy zamiast tego rzucają hasła: „wchodźmy” (albo rzadziej „nie wchodźmy!”), bardzo niewielu wymyka się ciche: „jak się da, to wejdźmy, chociaż to skomplikowane”. Jak to w polskiej debacie bywa, ci, którzy cokolwiek niuansują, postrzegani są w najlepszym razie jako element niepewny, a przeciwnicy uzyskania przez Polskę „nuklearnego statusu” od razu są podejrzewani o zdradę.
Czytaj także: Jak chronić ukraińskie niebo? Trudne zadanie, przed którym stoi NATO
Podsycana „tęsknota” za atomem
Po niedawnej zawoalowanej sugestii prezydenta Andrzeja Dudy, jakoby temat rozmieszczenia w Polsce broni nuklearnej USA pod parasolem NATO był otwarty, dywagacje takie natychmiast ucięli Amerykanie. Ale gdy w tym tygodniu w powietrze pójdą samoloty sił powietrznych Sojuszu, by przećwiczyć nuklearne odstraszanie w Europie – wbrew pohukiwaniom Moskwy i nerwicy „miłośników pokoju za wszelką cenę” – znowu o atomowej spółdzielni NATO zrobi się głośno.
W tym momencie, jakby od niechcenia, emocje podgrzewa znowu prezes PiS, który w minioną sobotę mówił, że „nie planujemy tego, żeby mieć broń nuklearną, bo to jest w tej chwili niemożliwe, chociażby nam się przydała”. Jarosław Kaczyński do tematu broni nuklearnej wraca z upodobaniem co jakiś czas i aż nie chce się wierzyć, by tym razem zrobił to przez przypadek. Tęsknota za „atomem” ma być podsycana tak jak tląca się wraz z nią narracja, że dopóki Polska nie dostanie amerykańskich bomb, nie będzie wystarczająco bezpieczna i chroniona.
Zanim więc przetoczy się kolejna lawina haseł, warto uzmysłowić sobie, że realia są mniej atrakcyjne niż wizja atomowej potęgi w polskim ręku.
Koncepcja „nuclear sharing” narodziła się w szczycie zimnej wojny, ale w obecnej postaci jest produktem epoki rozbrojenia, pozostałością po świadomej deeskalacji napięć między Wschodem a Zachodem. To kikut oszczędzony po radykalnym cięciu atomowej pięści NATO – wycofaniu z Europy i likwidacji amerykańskiego niestrategicznego arsenału nuklearnego. Używane czasem sformułowanie „taktyczna broń jądrowa” nie do końca pasuje, ponieważ w pierwszej fazie redukcji chodziło m.in. także o pociski balistyczne i manewrujące o zasięgu kilku tysięcy kilometrów. Po traktacie INF z 1987 r. nastąpiła bodaj największa w historii XX w. kasacja i złomowanie całkiem nowych i bardzo kosztownych systemów uzbrojenia. Stało się to jeszcze za prezydentury Ronalda Reagana, człowieka, któremu przypisuje się pokonanie ZSRR bez jednego wystrzału.
Prezydent George H.W. Bush (Starszy) poszedł jeszcze dalej i po deklaracji zwycięstwa USA w zimnej wojnie ogłosił w 1991 r. jednostronne wycofanie wszelkiej amerykańskiej broni nuklearnej krótkiego zasięgu, a także wstrzymanie prac nad jej nowymi typami. Liczbę bomb lotniczych w Europie obciął o połowę (wtedy do 700 sztuk, a w toku dalszych redukcji zostało ich ok. 100). Jako spadkobierca Reagana trzymał się frazy ukutej przez swego mentora po spotkaniu z przywódcą ZSRR Michaiłem Gorbaczowem w Reykjaviku, że „wojny atomowej nie da się wygrać i nigdy nie powinno się jej prowadzić”. Od tamtej pory zdanie to wyznacza amerykańską strategię, która siłą rzeczy determinuje strategię NATO.
Dlatego gdy Barack Obama w 2009 r. postawił za cel Ameryki dążenie do świata bez broni jądrowej (za co na fali niemal powszechnego entuzjazmu w Europie dostał pokojowego Nobla), Sojusz zapisał to w swojej strategii. I nie zmienił zapisu w jej najnowszej wersji z 2022 r. Nie trzeba przypominać, czyim zastępcą był obecny prezydent Joe Biden i czyj pogląd na kwestie nuklearne może podzielać. Zresztą ograniczanie broni jądrowej to deklaratywne podejście niemal całego świata, opisane w mającym już ponad pół wieku traktacie NPT, którego nie podpisało zaledwie pięć krajów, a 190 przynajmniej formalnie respektuje.
Świata bez broni jądrowej stworzyć się nie udało i pewnie już się nie uda, ale ta broń nie ma wielu przyjaciół, w tym jeśli chodzi o mnożenie miejsc jej bazowania. Zachód zadeklarował wobec Rosji w 1997 r. zakaz stacjonowania broni nuklearnej w nowych krajach członkowskich NATO. Pomimo bezczelnego łamania przez Rosję jej wzajemnych zobowiązań obietnicy tej nikt nie chce wycofywać.
Czytaj też: „Po Putinie nikt by nie płakał, jego otoczeniu też by ulżyło”
Co pokażą ćwiczenia Steadfast Noon
Z drugiej strony NATO cały czas podkreśla, że jest sojuszem nuklearnym, a dopóki broń jądrowa istnieje na świecie, stanowi istotne narzędzie odstraszania i obrony. W najnowszej koncepcji strategicznej Sojusz zwraca uwagę na szczególną rolę strategicznego arsenału USA, niezależnych sił Wielkiej Brytanii i Francji oraz broń USA rozmieszczoną w Europie (nienazywaną mianem taktycznej), dla której utrzymania sojusznicy udostępniają bazy i samoloty do jej przenoszenia. Ten ostatni fragment dotyczy właśnie systemu „nuclear sharing”, którego działanie będzie testowane, jak co roku, w ramach ćwiczenia Steadfast Noon.
60 samolotów z 14 krajów uczestniczy od poniedziałku w treningu skomplikowanych misji łączących przygotowanie logistyczne, kierowanie i dowodzenie oraz operacje lotnicze, które nie polega wyłącznie na zrzucaniu bomb atomowych. Aby takie zadanie dało się skutecznie wykonać, kilku samolotom-nosicielom musi towarzyszyć kilka razy więcej samolotów asysty i wsparcia, monitorujących przestrzeń powietrzną, torujących drogę nad cel i zmniejszających ryzyko zestrzelenia (rakietami z ziemi czy przez myśliwce) maszyny przeznaczonej do zrzucenia ładunku N. Taka maszyna musi się znaleźć niemal bezpośrednio nad celem, ponieważ chodzi o swobodnie spadające bomby.
Nawet taki uproszczony schemat nuklearnej misji lotniczej obrazuje niedoskonałość tego systemu, będącego pozostałością po dalekosiężnej broni rakietowej i pociskach manewrujących. Koncepcja „nuclear sharing” w sferze wykonawczej opiera się na przestarzałym w dzisiejszych realiach modelu, w którym samolot-nosiciel musi przedrzeć się relatywnie blisko celu uderzenia. W warunkach jedynego potencjalnego scenariusza – chodzi o nawet kilkaset kilometrów w głąb terytorium Rosji. To nie jest niemożliwe, ale niełatwe, nawet jeśli naziemna obrona powietrzna Rosji i jej lotnictwo myśliwskie nie są nawet w połowie tak skuteczne, jak przez wiele lat przed wojną w Ukrainie oceniało NATO. Wraz z upowszechnieniem w Europie trudno wykrywalnych samolotów F-35, które jądrową bombę są w stanie zmieścić w zamkniętej komorze w kadłubie, skuteczność „penetrujących” misji na pewno wzrośnie, ale to wciąż nie znaczy, że stanie się łatwe.
Po pierwsze, z uwagi na wielonarodowość takiego przedsięwzięcia. NATO posiada – i wytrwale trenuje – wszystkie procedury, ale konieczność podjęcia decyzji politycznej w kraju bazowania broni jądrowej, kraju zapewniającego samoloty wsparcia i przez kraj-dysponenta (czyli Stany Zjednoczone) nieuchronnie wydłuża czas reakcji i komplikuje mechanizmy. Co prawda w atmosferze wspólnej sojuszniczej reakcji na rosyjską agresję głosy przeciwne obecności – nie mówiąc o zastosowaniu – broni jądrowej w Europie ostatnio nieco przygasły, ale przecież nie znikły. W czasie ćwiczeń Steadfast Noon zapowiedziano kilka demonstracji, które zresztą są stałym elementem krajobrazu politycznego wokół broni jądrowej.
Po drugie, lotnicze odstraszanie nuklearne jest ze swej natury utrudnione z uwagi na wieloszczeblowy proces przygotowania wojskowego i wykonania misji. Jeśli NATO istotnie „ćwiczy tak, jak ma walczyć”, co jest deklarowaną i praktykowaną przez wojskowych dewizą, to na przykładzie ćwiczeń Steadfast Noon można stwierdzić, że rozwinięcie parasola „nuclear sharing” jest czasochłonne i wymaga jednoczesnego ruchu wielu rąk. Co za tym idzie, jest to mechanizm, który trudno ukryć, schować, uchronić przed uderzeniem wyprzedzającym czy innego rodzaju zakłóceniem. NATO oczywiście ćwiczy metody jak najbardziej skrytego rozwijania tego atomowego parasola, ale nawet najlepsze procedury nie pokonają „dyktatu odległości” ani ograniczeń fizyki. Najlepszy nawet samolot nie będzie nigdy tak szybki jak rakieta, a rakiet uzbrojonych w atomowe głowice państwa NATO w Europie konsekwentnie nie chcą. Wyrzekły się ich nawet w reakcji na złamanie przez Rosję traktatu INF, kiedy sekretarz generalny Sojuszu zapewniał, że nie ma mowy o powrocie nuklearnych rakiet na raz rozbrojony kontynent. W ten sposób NATO samo pozbawiło się instrumentu odstraszania, obrony i ataku, który Rosja od lat wzmacnia, nie zważając na żadne ograniczenia.
Być może obecna sytuacja zmienia jakoś punkt widzenia przywódców, choć oficjalne wypowiedzi kwatery głównej w Brukseli i poszczególnych stolic na to nie wskazują. Znamienne, że w reakcji na nuklearne groźby Putina przywódcy polityczni i wojskowi z atomowych państw NATO wskazywali, że odpowiedź Sojuszu powinna być konwencjonalna, przynajmniej jeśli chodzi o użycie broni jądrowej przez Rosję przeciwko Ukrainie. W języku opisującym skutki ewentualnego ataku nuklearnego Rosji na kraj NATO dominuje „strategiczna dwuznaczność”, jak określa się brak wyraźnego przypisania konkretnych konsekwencji do konkretnych czynów.
Czytaj też: Mit Putina padł. Rosja nerwowo maskuje katastrofę na Krymie
Kulawe „nuclear sharing” i broń hipersoniczna
W tym klimacie i wobec tych trudności opieranie mechanizmów europejskiego odstraszania na systemie „nuclear sharing” w jego obecnej postaci nie ma dużego sensu. Kulawość tego instrumentu jest zresztą od lat przedmiotem krytyki ekspertów od nuklearnych strategii, którzy uznają, że w obecnym kształcie nie zapewnia on wystarczającej elastyczności, szybkości i nieuchronności zastosowania – co powinno być podstawą odstraszania. Z drugiej strony przyznają, że z braku zamiennika całkowite pozbycie się elementu nuklearnego – jako broni absolutnie ostatecznego zastosowania w skrajnej sytuacji – nie wchodzi w grę. Co zrobić z tą patową sytuacją?
Opcja radykalna wymagałaby przełamania nuklearnego tabu poprzez uznanie, że NATO i USA potrzebują nowych typów broni jądrowej o zasięgu kontynentalnym i przekonania sojuszników do rozmieszczenia ich, nawet kosztem wyjścia z traktatu NPT. Opcja realna polega na rozbudowie konwencjonalnego arsenału precyzyjnej broni dalekiego zasięgu (w tym hipersonicznej), która dawałaby gwarancję porażenia rosyjskiego potencjału wojennego (nie tylko ściśle militarnego) bez uciekania się do eskalacji nuklearnej. Na to, że Stany Zjednoczone i NATO już dysponują takimi zdolnościami, wskazują sugestie konwencjonalnej odpowiedzi na użycie broni jądrowej przeciwko Ukrainie, która miałaby polegać na „zniszczeniu całej Floty Czarnomorskiej” lub „wszystkich sił rosyjskich w granicach Ukrainy”. Wypowiadający te słowa emerytowani wojskowi wysokiej rangi nie rzucali ich ot, tak. Kampania taka wymagałaby sporego wysiłku i zaangażowania znacznych sił morskich i powietrznych, ale wydaje się realna.
Jeszcze łatwiej byłoby ją sobie wyobrazić, gdyby NATO dysponowało w Europie konwencjonalnymi zasobami rakietowymi pozwalającymi sięgać celów odległych o kilka tysięcy kilometrów, w czasie kilku czy kilkunastu minut. Taki potencjał daje jednak tylko broń hipersoniczna. Co ciekawe, siły amerykańskie w Europie już przygotowują się na rozmieszczenie eksperymentalnego batalionu, który teoretycznie z Niemiec może sięgnąć nawet Moskwy. Dla wiarygodności odstraszania takich batalionów rakietowych rozmieszczonych na lądzie musiałoby być kilkadziesiąt.
Część dalekosiężnej broni można by umieścić na platformach morskich, podwodnych czy samolotach. I choć w Europie nie ma tradycyjnych bombowców, to w sytuacji, gdy wszyscy mówią o potrzebie zwiększenia wydatków i dozbrojenia, rzecz wydaje się jak najbardziej do zrobienia przy odpowiedniej determinacji i inwestycjach. Taka uderzeniowa pięść musiałaby oczywiście korzystać z sieci „oczu i uszu” zawieszonych na orbicie i krążących w powietrzu, co również jest dostępne nawet już dziś (korzystają z niej Ukraińcy). Wydatki na uzbrojenia konwencjonalne mogą nie być niższe niż na utrzymywanie kłopotliwego w użyciu arsenału jądrowego, ale za to pozwolą uniknąć jądrowego szoku, przez co dadzą bardziej wiarygodne narzędzie walki.
Fred Kaplan w znakomitej książce „The Bomb” opisującej historię doktryn nuklearnych USA przytacza świadectwa i dokumenty pokazujące szok, jaki przeżywał każdy kolejny amerykański prezydent po zapoznaniu się z wojskowymi planami wojny jądrowej. Okazywało się bowiem, że niezależnie od upływu dekad, zmiany struktur dowodzenia i prób racjonalizacji tego sposobu prowadzenia walki (tzw. SIOP, Single Integrated Operational Plan) nie zmieniał się niemal od czasu, gdy oficerowie Strategic Air Command pod wodzą generała Curtisa LeMaya założyli w nim masowy „overkill”. LeMay nie bez powodu miał rymowany przydomek „bombs away” („bomby poszły”) – już w swoim opracowanym pod koniec lat 50. XX w. planie zakładał porażenie tysięcy celów, a gdy z czasem bombowce zastąpiły rakiety międzykontynentalne z głowicami termojądrowymi, okazywało się, że na jedno rosyjskie miasto spaść miało kilka megatonowych ładunków. Z wzajemnością.
Świadomość ryzyka wejścia na drabinę eskalacji jądrowej może blokować wykonanie nawet pierwszego kroku. Porównywalne z możliwościami broni jądrowej odstraszanie konwencjonalne ma w tym zakresie same przewagi, oprócz jednej – trzeba je dopiero zbudować.
Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bije Rosję, a nawet Chiny