Jesienne sesje ministrów obrony państw NATO są z reguły gęsto wypakowane zadaniami, tematami i decyzjami. Po wakacyjnej przerwie otwierają nowy sezon aktywności, aż do szczytu przywódców, który – jeśli ma się w następnym roku wydarzyć – ma miejsce z reguły w czerwcu lub lipcu. Dwudniowe zwykle obrady obejmują dwie, a w praktyce trzy sesje Rady Północnoatlantyckiej, bo tą trzecią staje się robocza kolacja poprzedzająca formalne posiedzenia. Tej jesieni kontekst jest oczywisty: wojna Rosji z Ukrainą, reakcja NATO i całego Zachodu – wzmocnienie własnych zdolności do odstraszania i obrony przy jednoczesnym wsparciu zbrojnym dla napadniętych. Ale dziś wojna jest w innej fazie niż wtedy, gdy w Madrycie obradowali przywódcy NATO i gdy pod wodzą USA zaczynali organizować szerokie wsparcie zbrojne dla Ukrainy. To obrońcy mają inicjatywę na polu walki, odzyskują teren, a nawet uderzają w odległe cele, jak krymski most. Rosja w bezpośrednim starciu zbrojnym przegrywa, ale mści się bezlitośnie z powietrza.
Czytaj też: „Po Putinie nikt by nie płakał, jego otoczeniu też by ulżyło”
Ukraina o krok bliżej NATO
Ta eskalacja określana jest w Brukseli mianem najostrzejszej od początku rosyjskiej inwazji w lutym. Po kolejnych zbrodniach na cywilach nikt już nie ma nadziei na szybki koniec tej wojny ani złudzeń, że ktoś z zewnątrz jest w stanie doprowadzić do porozumienia. Dlatego zdanie: „NATO będzie wspierać Ukrainę tak długo, jak będzie trzeba”, powtarzane na wiele sposobów i w wielu językach, stało się nie tylko głównym przesłaniem brukselskiego spotkania, ale wyznacza istotną część działań Sojuszu na najbliższe miesiące i lata. Naturalne, że w atmosferze eskalacji zadawane przez dziennikarzy pytania dotyczą scenariuszy użycia broni jądrowej, harmonogramu dostaw uzbrojenia i odpowiedzialności Putina za zbrodnie przeciwko ludzkości.
Ale najważniejsza kwestia dyskutowana na spotkaniu miała małe szanse trafić na czołówki serwisów jako news dnia. Nie dotyczy – przynajmniej wprost – rakiet, bomb, pocisków. Sekretarz generalny Jens Stoltenberg wspomniał o tym zaledwie, zapowiadając miniszczyt, i nie był dopytywany o szczegóły. Ale włączenie ukraińskich potrzeb wojskowych do sojuszniczego procesu planowania obronnego (NDPP) zbliży Ukrainę do NATO silniej niż kiedykolwiek.
NDPP to najważniejsza procedura planistyczna w Sojuszu. To w niej politycznie uzgodnione interesy i cele członków są przekuwane w decyzje wojskowe dotyczące sił i zdolności, z uwzględnieniem dostępnych pieniędzy i potencjału technologiczno-przemysłowego. Innymi słowy, poprzez NDPP NATO „myśli”, co musi kupić i jakie zdolności zbudować, by się skutecznie bronić. A przynajmniej tak powinno być, bo nieraz okazywało się, że są potrzebne dodatkowe instrumenty, jak Readiness Action Plan z 2014 r. czy inicjatywa podwyższonej gotowości 4x30 z 2018.
Jens Stoltenberg ogłosił, że proces planowania obronnego będzie uwzględniać potrzebę szybszego niż do tej pory uzupełniania zasobów (sprzętu, amunicji, wyposażenia) w celu odtworzenia zasobów po przekazaniu ich części Ukrainie, dla zwiększenia stanów magazynowych i zwiększenia zdolności i utrzymania możliwości dalszego, długoterminowego wsparcia dla Kijowa. Oznacza to, że na pewnym etapie planowania ukraińskie potrzeby zostaną włączone w pakiety dla poszczególnych krajów i zostaną przez nie przyjęte jako własne zobowiązania, co z kolei przełoży się na nowe i dodatkowe zamówienia w przemyśle obronnym. Na razie tylko o planowaniu środków może być mowa – dopóki Ukraina formalnie pozostaje poza NATO, nie korzysta z zasady kolektywnej obrony i nie trzeba dla jej obrony planować wydzielania sił. Jednak jej status po włączeniu jej potrzeb do procesu NDPP będzie przypominać „członka stowarzyszonego” (choć nie ma w NATO takiej formuły), a Kijów – co zresztą się dzieje – będzie mógł na pewno liczyć na kolektywne wsparcie. W ten sposób usankcjonowana zostanie praktyka dotychczasowych kilku miesięcy, bo członkowie NATO oddający swoje uzbrojenie Ukrainie muszą je szybko uzupełniać.
Publiczne zakomunikowanie i wpisanie w formalny proces tego wszystkiego sprawia, że Ukraina może się czuć o krok bliżej NATO.
Czytaj też: Mit Putina padł. Rosja nerwowo maskuje katastrofę na Krymie
Ochronić ukraińskie niebo
Na tym nie koniec daleko idących zapowiedzi z brukselskiego spotkania ministrów obrony NATO i tzw. grupy kontaktowej (koalicji 50 krajów na rzecz Ukrainy pod przewodnictwem USA). Ustalono i ogłoszono, że nowym priorytetem dostaw sprzętu i amunicji na Ukrainę, a także długoterminowym zobowiązaniem koalicji państw wspierających, mają się stać systemy obrony powietrznej. O ile w pierwszych dniach i tygodniach wojny chodziło głównie o szybkie dostawy lekkich, przenośnych i łatwych w obsłudze systemów walki w bliskim kontakcie – przeciwpancernych i przeciwlotniczych – a później uwaga Kijowa i Zachodu skupiała się na „ciężkiej broni” w rodzaju artylerii lufowej, rakietowej i pojazdach opancerzonych, o tyle teraz będą to systemy przeciwlotnicze i przeciwrakietowe krótkiego i średniego zasięgu.
Oczywiście wątek tego uzbrojenia pojawiał się od samego początku, bo Ukraina zdawała sobie sprawę, że może paść ofiarą uderzeń rakietowych i przy użyciu pocisków manewrujących dalekiego zasięgu. Rosja używała ich sporo w pierwszej fazie wojny, później znacznie ograniczyła wykorzystanie tej drogiej i cennej broni, co niektórych analityków na Zachodzie skłaniało do wniosków, że kończy się jej to uzbrojenie. Dlatego gdy prezydent Wołodymyr Zełenski mówił o potrzebie „zamknięcia nieba” – jeśli nie przez misję lotniczą, to chociaż wyrzutni przeciwlotniczych – reakcje na Zachodzie były nieliczne, mimo że od czasu do czasu rosyjskie pociski spadały na dworce kolejowe, szpitale, urzędy czy uczęszczane place, powodując liczne ofiary.
Nowa fala uderzeń na obiekty infrastruktury energetycznej i miasta, jaka trwa od minionego poniedziałku, wskazuje, że rosyjskie arsenały nie stopniały na tyle, by pozbawić Putina możliwości terroryzowania Ukraińców. Odpowiedzieć na taki atak z dystansu jest trudno, bo Ukraina sama nie dysponuje równorzędnymi środkami bojowymi, a ich pozyskanie nawet przy przychylności Zachodu jest niesamowicie trudne. Obrońcy muszą stawiać na zminimalizowanie strat, tak wśród ludzi, jak i w instalacjach naziemnych. Ukraińska obrona powietrzna i tak dokonuje cudów skuteczności, po ponad pół roku wojny będąc w stanie zestrzeliwać około połowy nadlatujących rakiet i pocisków. Ale mówiąc wprost, kończą się jej już pociski do posiadanych wyrzutni, a i rosyjskie naloty sieją zniszczenie. Stąd z nową siłą powtarzane i wsparte nowymi przykładami apele o pomoc w postaci systemów, które właśnie doczekały się pierwszej konkretnej odpowiedzi.
Z Niemiec przez Polskę trafiły na Ukrainę pierwsze wyrzutnie systemu przeciwlotniczego Iris-T SLM. Obiecane przez Berlin w maju, wówczas były nadzieją przełomu w niemieckim podejściu do uzbrajania Ukrainy. Nowoczesne wyrzutnie rakiet obrony powietrznej są niezwykle cennym darem, może nawet cenniejszym niż owiane niejednym mitem czołgi. Dla Berlina jest bardzo ważne, że to uzbrojenie defensywne – naprawdę trudno tymi rakietami robić cokolwiek innego, niż bronić się przed nalotem. W wymiarze politycznym zdejmują z Niemiec odium maruderów – bo to pierwszy zachodni system obrony powietrznej, jaki trafia na Ukrainę. W wymiarze wojskowym są początkiem systemowej zmiany: przechodzenia na zaawansowane technicznie uzbrojenie w arcyważnym obszarze ochrony nieba. W wymiarze dyplomatycznym i logistycznym dostawy Iris-T SL pokazują, że gdy trzeba, Berlin stać na nie lada ekwilibrystykę.
Bo nie jest to sprzęt Bundeswehry i nie można było go po prostu wyciągnąć z magazynu. Wskutek opóźnień własnej modernizacji Niemcy wciąż nie zakupiły tego systemu dla swojej armii, gdy niemiecki przemysł zaczął sprzedawać go na eksport. W przypadku wyrzutni przekazanych Ukrainie klientem był najprawdopodobniej Egipt – i raczej nieskory do wspierania Ukrainy Kair musiał się na takie przekierowanie zgodzić. Na obecnym etapie żadna z zainteresowanych stron nie ujawnia szczegółów, nie wiemy więc, ile wyrzutni przekazano ani z iloma pociskami w zapasie. Wiadomo jednak, że jedna wyrzutnia przenosi osiem rakiet, a baterię tworzą typowo cztery wyrzutnie. A zatem Ukraina może mieć już do dyspozycji 32 gotowe do odpalenia pociski o zasięgu 30–40 km. Berlin deklaruje, że jeszcze w tym roku dostarczy kolejną baterię, a w przyszłym dwie – z marudera stanie się liderem, przynajmniej w zakresie obrony powietrznej. Amerykanie też już zapowiedzieli dostawy produkowanych wraz z Norwegami systemów NASAMS, ale to sprawa kolejnych tygodni w przypadku pierwszego zestawu, a miesięcy i lat, jeśli chodzi o następne. Rzeczywistość jest bowiem taka, że amerykańska armia nie ma systemów krótkiego zasięgu, które mogłaby oddać – wszystko musi zamówić w przemyśle.
Po Niemcach i Amerykanach z ofertą wysłania swojego sprzętu przeciwlotniczego pospieszył Paryż. Jeśli zdecyduje się na dostarczenie supernowoczesnego SAMP-T, Ukraina będzie mieć sprzęt z najwyższej półki NATO. Do kompletu Holendrzy ogłosili dostawę pocisków przeciwlotniczych, najpewniej do NASAM-sów, czyli rakiet AIM-120 AMRAAM, lepiej znanych jako uzbrojenie myśliwców F-16, F-15 i F-35.
Podkast: Putin straszy Zachód. Będzie eskalacja?
To nie jest proste zadanie
Ale Ukrainie przydadzą się i mniej efektowne wyrzutnie rakiet starszej generacji, byle były sprawne, proste w obsłudze i dostępne w dużej ilości. Gdy Rosja rozszerza obszar ataków z powietrza, liczy się zdolność do obrony jak największej liczby obiektów. Dlatego nawet zimnowojenne francuskie crotale, zmodernizowane w latach 90., przyjęte będą z wdzięcznością. Tak samo jak hiszpańskie hawki, których w Europie i na świecie jest znacznie więcej i które mogą przeżyć drugą młodość w rękach ukraińskich przeciwlotników. Rakiety przeciwlotnicze, poprzedniczki patriotów, produkowane masowo – szykowane na konfrontację z Sowietami, gdyby zimna wojna przeszła w gorącą, będą mogły spełnić swe zadanie.
Do tej pory wsparcie dla Ukrainy w obronie przeciwlotniczej polegało głównie na dostawie pocisków do ukraińskich systemów radzieckiego pochodzenia lub wysyłaniu amunicji z wyrzutniami. Polska miała przekazać część swoich Os i New, za co oficjalnie dziękował (bez wchodzenia w szczegóły) najsłynniejszy dziś dowódca na świecie gen. Walery Załużny, kierujący walką z rosyjskim najazdem. Jednak najprawdopodobniej kończy się zasobność „rynku” i tych pocisków, dostępnych nie tylko w Europie i nie tylko w NATO, ale głównie w krajach arabskich, afrykańskich i azjatyckich. Kraje globalnego Południa nie wykazują tak jednoznacznych postaw wobec wojny Rosji z Ukrainą i nie są hojnymi darczyńcami. Z kolei by rakiety były zdatne do użytku i bezpieczne dla ukraińskich żołnierzy, nie powinno się ich zdobywać na czarnym rynku. W efekcie, podobnie jak w przypadku artylerii, Ukraina musi zacząć wprowadzać zachodnie systemy obrony powietrznej i zachodnie pociski do nich. To wszystko będzie bardzo kosztowne, a rachunków nie będą przecież płacić Ukraińcy. Gen. Mark Milley, przewodniczący amerykańskich połączonych sztabów, kreśli nawet ambitniejszą wizję stworzenia w Ukrainie zintegrowanej obrony powietrznej opartej na zachodniej technice – patchworkowej, ale zebranej w jeden system. Czyżby apele Zełenskiego o natowską obronę ukraińskiego nieba miały stać się faktem? Kiedyś może tak. To nie jest zadanie do zrealizowania za kilka miesięcy czy nawet rok. O ile nowoczesne systemy łatwiej połączyć w sieć, o tyle z tymi mniej skomputeryzowanymi wyrzutniami (starszymi) tak łatwo już nie jest.
NATO jako koalicja wojskowa na tym polega, że sprzęt jest standaryzowany i potrafi ze sobą „rozmawiać” za pomocą uzgodnionych interfejsów. Przekazanie tych łącz Ukrainie może być problematyczne, choć odbywa się na mniejszą skalę przy sprzęcie wojsk lądowych. Jednak obrona powietrzna to inny poziom strategicznego znaczenia. Ukraina dysponuje co prawda kupionym w Turcji morskim systemem kierowania i dowodzenia, który oparty jest na sojuszniczych standardach komunikacji Link-16 i Link-22, ale nie zostały one wprowadzone w siłach powietrznych i obronie przeciwlotniczej. Ukraińscy inżynierowie i programiści zapewne byliby w stanie dokonać takiego połączenia, ale to po stronie NATO musi być zgoda – i ryzyko.
Poza kwestią łączności osobnym wyzwaniem jest sam sprzęt. Mało który kraj Sojuszu może o sobie dzisiaj powiedzieć, że ma zintegrowaną obronę powietrzną, pytanie więc, na ile sojusznicy będą gotowi na hurtowy eksport, w dodatku za własne pieniądze. Założenie przyjęte w „ukraińskiej zakładce” NDPP jest teoretycznie takie, że dostawy dla Ukrainy mają uzupełniać narodowe inwestycje, wspólnie tworzące kolektywny parasol obronny. Ale i wtedy będą spory, które są pilniejsze i gdzie mają najpierw trafić. Bez skokowego zwiększenia zdolności produkcyjnych i przyspieszenia zamówień budowa obrony powietrznej dla tak dużego i tak narażonego kraju jak Ukraina w starciu z Rosją może okazać się sporym wyzwaniem dla całego NATO. Zełenski nazwał to nawet najważniejszym zadaniem współczesnej Europy.
Czytaj też: Ameryka uratowała Ukrainę przed upadkiem. Bije Rosję, a nawet Chiny