Wizja użycia przez Rosję broni jądrowej przeciwko Ukrainie przestała być tematem tabu, jest otwarcie omawiana przez polityków, generałów, ekspertów i liderów opinii publicznej w medialnych dyskusjach. Fakt, że tak się dzieje, świadczy o niezwykłości i grozie sytuacji wywołanej wojną Putina w Ukrainie, porażkami rosyjskiej armii, aneksją okupowanych ukraińskich ziem i powtarzającymi się pogróżkami, że w ich „obronie” Rosja użyje każdej dostępnej broni, w tym masowego rażenia.
To się wydawało czystym szaleństwem
Jeśli chodzi o rosyjskie intencje i zamiary, mamy praktycznie same niewiadome. Poza Władimirem Putinem zapewne nikt inny, albo bardzo niewiele osób, wie, co, kiedy i jak zamierza, ostateczna decyzja należeć będzie do niego (co z jej wykonaniem, to inna kwestia). Jeśli chodzi o rosyjskie zdolności, wiadomo dużo więcej: poza dobrze rozpoznanym i najlepiej pilnowanym arsenałem strategicznym Rosja posiada ok. 2 tys. taktycznych ładunków jądrowych na różnych środkach przenoszenia. Ładunki te też są przez zachodnie wywiady wojskowe rozpoznane, lokalizowane i śledzone, chociaż z racji rozproszenia mogą być łatwiejsze do ukrycia w fazie aktywacji. Jeśli chodzi o listę potencjalnych celów, to zdać się trzeba na deklarowane rosyjskie zamiary polityczne i nieznane publicznie cele operacyjne, o ile w ogóle można przyjąć, że broń jądrowa miałaby służyć osiąganiu jakichkolwiek skutków wojskowych. To wszystko materia przesycona bardziej spekulacjami niż rzetelną wiedzą, atrakcyjna publicystycznie, ale obarczona sporym marginesem niepewności.
Dlatego w nuklearnej debacie na Zachodzie łatwiej przychodzi omawianie czegoś, co wydaje się bliższe, lepiej znane i bardziej do przewidzenia – środków, celów i sposobu dokonania ewentualnego odwetu. Ostatnie dwa tygodnie przyniosły wysyp pytań, opinii, oświadczeń, interpretacji i rekomendacji na temat czegoś, co po zimnej wojnie zdawało się czystym szaleństwem – odpowiedzi Zachodu na atak nuklearny ze strony Rosji. Atak nie wprost wymierzony w Zachód, rozumiany jako kraje NATO czy Unii Europejskiej, ale w kraj zaprzyjaźniony i wspierany w walce z rosyjskim najeźdźcą. Wiadomo, że Ukraina nie może liczyć na bezpośrednią ochronę i obronę, nie rozciąga się nad nią żaden „atomowy parasol”, jak zwykło się określać koncepcję zdalnego odstraszania strategicznego, w którym ostatecznym argumentem jest amerykańska triada jądrowa, a bardziej bezpośrednim taktyczna broń jądrowa rozmieszczona w Europie. Ale dla większości krajów Zachodu jest jasne, że złamanie tabu użycia broni jądrowej po ponad 70 latach musiałoby doprowadzić do reakcji tych wszystkich, którzy przez ostatnie siedem dekad starali się doprowadzić do tego, by broń jądrowa nigdy ponownie nie została użyta, by jej nie rozpowszechniać i nie ułatwiać jej wykorzystania. W tym gronie była do niedawna i Rosja, dopóki nie postawiła na wywracanie „postzimnowojennego ładu”. W potencjalnie zagrażającej światu sytuacji chodziłoby więc nie tylko o odwet za coś – jakieś konkretne zniszczenia – ale przeciw czemuś, złamaniu tabu.
Czytaj też: Narodziny strachu przed atomową apokalipsą
W przedpokoju III wojny światowej
Zachód nie ma jednak ochoty podejmować ryzyka wybuchu III wojny światowej. Ma przy tym świadomość przewagi konwencjonalnej nad Rosją, z każdym dniem większej, w miarę wyczerpywania się jej zasobów w wojnie z Ukrainą. O ile bowiem Zachód dostarcza Ukrainie, również kosztem własnych zapasów, znaczne ilości tradycyjnej amunicji artyleryjskiej i rakietowej o zasięgu taktycznym, o tyle w ogóle nie wszedł w dyskusję o dostarczaniu uzbrojenia i amunicji lotniczej i morskiej o zasięgu operacyjnym i strategicznym (chodzi o odległości kilkuset i ponad tysiąca kilometrów). Te zasoby trzyma, a zarówno w domenie morskiej, jak i powietrznej NATO ma tu nad Rosją przewagę. Dlatego nie powinno nas zanadto dziwić, że nawet w reakcji na użycie przez Rosję broni jądrowej w Ukrainie odpowiedź Zachodu byłaby raczej konwencjonalna. W debacie publicznej pojawiło się dość głosów osób mających wystarczające powiązania z ośrodkami decyzyjnymi USA i Sojuszu, by uznać, że to właśnie jest preferowany sposób reakcji.
Jeszcze w ubiegłym tygodniu, gdy przez świat przetaczały się echa putinowskiego przemówienia o aneksji ukraińskich obwodów, o zniszczeniu baz na Krymie lub Floty Czarnomorskiej środkami konwencjonalnymi w odpowiedzi na spełnienie nuklearnych gróźb przez Kreml mówił gen. Frederick „Ben” Hodges, były dowódca US Army Europe, zajmujący „fotel Pershinga” w think tanku CEPA. Później o podobnym, ale ostrzejszym scenariuszu mówił gen. David Petraeus, były dyrektor CIA. Ostrzegł, że kolektywna odpowiedź NATO na atak jądrowy grozi zniszczeniem nie tylko baz na Krymie i każdego okrętu rosyjskiej floty na Morzu Czarnym, ale całym siłom rosyjskim w Ukrainie. Wreszcie goszczący w Warszawie na konferencji Warsaw Security Forum były dowódca strategiczny NATO w Europie gen. Phil Breedlove powiedział na spotkaniu z dziennikarzami, że nie sądzi, by odpowiedź na ewentualne użycie broni jądrowej miała być również nuklearna, choć wszystko zależy od tego, co zrobi Putin. Zdaniem Breedlove’a Zachód, NATO i USA dysponują taką przewagą w dalekosiężnej broni powietrznej, odpalanej z samolotów i okrętów, że w zupełności wystarczy to do porażenia rosyjskich wojsk w Ukrainie, bez uciekania się do broni jądrowej.
Czytaj też: My mamy NATO, Rosja ZATO. A na front wysyła sadystów
Geografia ma znaczenie
Te opinie czy nawet nieoficjalne rekomendacje generałów są pewnie krzepiące, ale nie obrazują całego skomplikowania takiej operacji. Nie mówiąc o jej skutkach. Po pierwsze, skupienie w Europie i wokół niej potencjału uderzeniowego o takiej skali, jaką proponują emerytowani wojskowi, i przeprowadzenie zakładanej przez nich operacji wymagałoby wielu tygodni, jeśli nie miesięcy przygotowań. Być może takie plany istnieją, można nawet sądzić, że byłyby pewną adaptacją planów obronnych NATO z przesunięciem terytorialnym na wschód.
Ale geografia ma znaczenie, a wschodnia Ukraina i Krym, gdzie operują i stacjonują wojska rosyjskie, to jednak miejsca odległe o kilkaset do tysiąca kilometrów od najdalszych wschodnich granic NATO. Pojawia się kwestia lotnisk dla eskadr samolotów uderzeniowych, tankowców, AWACS-ów i innego rozpoznania z powietrza – nie wszystko da się „załatwić” satelitami i misjami strategicznego lotnictwa z kontynentalnej Ameryki. Jest też aktualne pytanie, czy z zadaniem takim poradziłoby sobie lotnictwo europejskich krajów NATO i eskadry USAF stacjonujące na Starym Kontynencie. Czy jednak – i tak najprawdopodobniej by było – trzeba by przebazować bliżej rejonu walki kilkanaście eskadr amerykańskich maszyn bojowych, zwłaszcza trudno wykrywalnych samolotów wielozadaniowych piątej generacji F-22 i F-35.
Wejście do akcji lotnictwa taktycznego musiałoby być poprzedzone salwami pocisków manewrujących z bombowców, okrętów nawodnych i podwodnych. O ile wysłanie kilkunastu B-52, B-1B i kilku B-2 wydaje się wykonalne w ciągu doby, o tyle zgromadzenie armady okrętów to już kwestia dni, a nawet tygodni, jeśli płynąć miałyby z USA, Australii czy Japonii (zakładamy szeroką koalicję demokracji zachodnich). Wszystko to wymagałoby, poza uruchomieniem machiny wojennej, zgody politycznej na uderzenie w siły rosyjskie, choć na terytorium Ukrainy. Ta drobna komplikacja zdaje się umykać generałom mówiącym o wspólnej odpowiedzi NATO.
A gdy już Sojusz stanąłby w obronie Ukrainy – razem czy jako koalicja kilku chętnych krajów – pozostaje pytanie, jak potraktowałaby to Rosja. Mogłaby uznać, że to strategicznej wagi cios wymierzony w samo jej serce, i odpowiedzieć, zgodnie ze swoją doktryną, bronią nuklearną, tyle że strategiczną. Jak zawsze na wojnie – wszystko wydaje się proste, tyle że jest niełatwe. W tym przypadku chodzi o przedsionek III wojny światowej.
Czytaj też: Kreml płaci miliony, by rozsadzić Zachód od środka. Jak to działa?
Odstraszanie
Dlatego cała nadzieja na jej uniknięcie wiązałaby się z czasem pomiędzy wykryciem przez Zachód ewentualnych rosyjskich przygotowań do ataku nuklearnego a jego wykonaniem i potem ewentualnym odwetem.
Powtórzmy: pod stałym dozorem wywiadu wojskowego państw NATO są nie tylko rosyjskie siły strategiczne, ale i te niższego rzędu, dysponujące taktycznymi ładunkami jądrowymi. Z racji ich znaczenia nie są one na stałe przechowywane w jednostkach, a w specjalnych bazach podlegających wydzielonej strukturze rosyjskiego MON: 12. wydziałowi. To istotna różnica wobec broni strategicznej, będącej do dyspozycji w każdej chwili, 24 godziny na dobę. Jeśli Rosja zdecydowałaby się na użycie ładunków taktycznych, jakiś czas zabrałoby jej wyciągnięcie ich ze składów, przewiezienie, zainstalowanie i podciągnięcie na pozycje bojowe – nieważne w sumie, czy byłyby to lotniska, czy stanowiska ogniowe rakiet. Ten czas, liczony w wielu godzinach, otwierałby Zachodowi okno możliwości.
Gen. Breedlove tak opisywał, co by się mogło dziać, gdy go o to zapytałem: – Jeśli coś zobaczymy i potwierdzimy, to uruchomimy wszelkie sposoby odstraszania – werbalne, medialne, w komunikacji strategicznej, drogami dyplomatycznymi. Breedlove wie, co mówi, ponieważ to on po stronie NATO zapoczątkował taktykę ujawniania i uprzedzania rosyjskich ruchów przez wyciąganie na światło dzienne niegdyś tajnych zdjęć satelitarnych i depesz wywiadowczych, co niestety za jego czasów nie wywołało wystarczającej – co sam przyznaje – reakcji Zachodu na aneksję Krymu i pierwszą wojnę w Donbasie.
Czytaj też: Czy Rosja zrzuci bombę na Kijów? Odwet byłby potężny
Dlatego w przypadku wykrycia przygotowań do startu rakiety lub samolotu uzbrojonego w broń jądrową wszystko działoby się szybciej niż cokolwiek, co widzieliśmy wcześniej. I na większą skalę. Co to znaczy? To już moja spekulacja: nawet w środku nocy pool dziennikarzy w Pentagonie i Białym Domu zostałby zwołany na konferencję sekretarza obrony USA lub doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Pokazane zostałyby zdjęcia, wydane ostrzeżenie, apel do przywódców świata, może nawet ultimatum. Pojawiłyby się groźby odwetu, ale wcześniej uzmysłowiona zostałaby skala potencjalnych zniszczeń, liczba ofiar, rozmiar szkód dla środowiska, zasięg skażenia radioaktywnego. Świat zacząłby odliczać minuty i sekundy, a jednocześnie miliony, a nawet miliardy ludzi zaczęłyby wywierać presję na przywódców politycznych, by zatrzymać wiszącą w powietrzu apokalipsę.
Nie sposób oszacować, ile pilnych alertów każdy z nas dostałby na swoją komórkę w tym czasie największego napięcia, jakie przeżylibyśmy w życiu. Nie sposób przewidzieć, ile osób doznałoby wstrząsu. To mogłyby być minuty i godziny, których świat w dobie natychmiastowej i powszechnej komunikacji jeszcze nie zaznał. W tych nerwowych sekundach trwałyby próby przekonania kogokolwiek dałoby się przekonać, by dzwonili do Putina, ale również trwałoby namierzanie tej konkretnej wyrzutni lub tego konkretnego samolotu, który miałby wykonać nuklearną misję. Czy zostałyby celem ataku prewencyjnego? Czy mogłyby zostać zestrzelone w trakcie uderzenia? Co stałoby się później? Nikt nie zna odpowiedzi na te pytania, choć bardzo wiele osób w mundurach i garniturach je sobie zadaje.
Gen. Różański: Rosjanie dali się złapać w półwykroku. Jak mogą zareagować?
Niepewność
Moc jest bowiem w niepewności – i to po obu stronach. Nikt dziś na 100 proc. nie jest w stanie przewidzieć, czy Putin mógłby użyć broni jądrowej, nikt też nie jest w stanie zapewnić, że na 100 proc. w odwecie nie użyłby jej Zachód. Obie strony trzymają się w strategicznym szachu, również dlatego, że dla każdej sytuacja byłaby nowa. Jeśli Rosja trzyma się sowieckich tradycji, utrzymuje jakieś poufne kanały komunikacji z USA – tak uważają optymiści. Pesymiści są skłonni twierdzić, że tak jak (z dużym prawdopodobieństwem) wysadziła rurociągi Nord Stream, tak samo zgodnie z retoryką Putina zerwała wszelkie poważne więzy z Zachodem. Niektórzy przywołują opisane przez Freda Kaplana tajne ćwiczenie strategiczne z czasów Baracka Obamy, gdy starły się obozy „nuklearnych jastrzębi” i „konwencjonalnych gołębi” w hipotetycznej reakcji na atak Rosji na kraje bałtyckie. Mimo rekomendacji wojskowych, by w odpowiedzi uderzyć bronią jądrową na Białoruś, przeważyło zdanie cywilów, by powstrzymać się od tego i wykorzystać konwencjonalną odpowiedź do zjednoczenia opinii światowej przeciw Rosji. Przynajmniej dwoje zwolenników tej drugiej opcji zajmuje dziś kluczowe stanowiska w administracji prezydenta USA Joe Bidena. Avril Haines jest szefową struktur wywiadowczych, a Colin Kahl wiceszefem Pentagonu.
W znanej zimnowojennej książce brytyjskiego generała Johna Hacketta „Trzecia wojna światowa: nieopowiedziana historia” odwet jest natychmiastowy i druzgocący. W reakcji na zniszczenie brytyjskiego Birmingham sowiecką głowicą o mocy 1 Mt zachodni alianci uderzają czterema rakietami na Mińsk. Jedna megatona to całkowita zagłada miasta. Jakby spadło na nie milion tradycyjnych bomb ważących tonę, ale i efekty radiacyjne, ciśnienie fali uderzeniowej i temperatura topiąca stal i szkło w epicentrum o średnicy 10 km. W książce obie strony świadomie nie obrały za cel największych miast – Moskwy, Nowego Jorku, Leningradu i Waszyngtonu – zostawiono to na dalszy etap eskalacji, do którego nie dochodzi. Każdy z pocisków NATO przenosił słabszą głowicę, ale skumulowany efekt niszczący białoruską stolicę (w realiach fabuły osadzonej w drugiej połowie lat 80. nadal w składzie ZSRR) okazał się dużo gorszy niż w przypadku angielskiego miasta. Obydwie katastrofy dzieliło zaledwie 20 minut, ale to była rzeczywistość trwającej już wojny konwencjonalnej między Układem Warszawskim a NATO w czasach, gdy nuklearne procedury odwetowe były regularnie ćwiczone i akceptowane jako ostateczna konieczność. W książce Hacketta wymiana jądrowych ciosów prowadzi do walk w Politbiurze, usunięcia i śmierci genseka, załamania sowieckiego państwa i systemu. Oba zniszczone miasta zostają pomnikami.
Hartman: Czy Rosjanie zrzucą atom?