Atomówka i sodówka
Gen. Drewniak dla „Polityki”: Putin podniósł stawkę do maksimum. Atak jądrowy wchodzi w grę
JULIUSZ ĆWIELUCH: – Zrzucał pan kiedyś taktyczną bombę jądrową?
TOMASZ DREWNIAK: – Zrzucałem, o czym się dowiedziałem dopiero po latach, kiedy okazało się, że manewr, który ćwiczyliśmy, to właśnie było to.
Ciężko walnąć atomówką?
Taktyczny ładunek jądrowy należy zrzucić pod odpowiednim kątem. Na samolotach MiG-21, których byłem pilotem, stosowano dwie techniki zrzutu. Generalnie zrzuca się na wznoszeniu w trakcie manewru odejścia, żeby bomba poleciała po paraboli. Zrzucało się w kącie 75 stopni albo 110, czyli wchodząc w lot niemal na plecach. Chodziło o to, żeby wydłużyć czas potrzebny pilotowi na odejście znad rażonego celu.
Nieżyjący już generał Stanisław Targosz też ćwiczył ten manewr na wolniejszych Su-7, a później Su-20. Mówił mi, że nie miał dylematów moralnych, bo zakładał, że prawdziwej misji raczej nie przeżyje.
Na zajęciach mówili, że odejście jest możliwe. Ale chyba każdy wiedział swoje. Ważna była nie tylko maksymalna siła ładunku. W bombach można było stopniować jego moc. Zdaje się, że podziałka była trójstopniowa. Dużo od tego zależało, jakie było ustawienie, ale to nie pilot o tym decydował.
Dużo dla kogo?
Ogólnie dla każdego. Pilot w tym wszystkim to tylko trybik. Ma podejść nad cel na odpowiedniej wysokości. Złapać kąt. W odpowiednim momencie nacisnąć przycisk i tyle. Cała reszta dzieje się poza nim. Może nawet nie wiedzieć, czy ładunek zostanie zdetonowany jak w Hiroszimie – na wysokości 600 m nad ziemią, wtedy skutki ataku są najbardziej niszczące i o największym zasięgu. Czy też detonacja nastąpi po kontakcie z ziemią. Wtedy skutek ataku ma mniejszy zasięg. Ale nie okłamujmy się. Mówimy o tym, czy wypalimy do gołej ziemi 15, czy 30 km terenu.