Zjednoczonym Królestwem znów rządzi kobieta – choć nie w wyniku powszechnych wyborów, tylko wewnątrzpartyjnego głosowania. Członkowie rządzącej Partii Konserwatywnej zdecydowali, że Borisa Johnsona na stanowisku premiera zastąpi dotychczasowa szefowa MSZ Liz Truss, która pokonała odchodzącego kanclerza Rishi Sunaka w procentowym stosunku 57 do 43.
Truss, 47-letnia matka dwóch córek, to taka „cicha woda” brytyjskiej polityki. Na szczyty władzy wspinała się powoli, ale systematycznie: minister sprawiedliwości, skarbu, handel międzynarodowy i w końcu MSZ. Przez ostatnie 12 lat konserwatywnych rządów wielu jej kolegów padło ofiarą partyjnych wojenek, ona – zawsze lojalna wobec aktualnego kierownictwa – przetrwała w zasadzie bez większych sukcesów na koncie. Elastyczności nie można jej odmówić. Wywodzi się z mocno lewicowej rodziny, na studiach (Oxford) była liberałką, karierę polityczną zaczynała jako umiarkowana konserwatystka, a dziś w partii na prawo od niej jest już tylko kilku posłów i ściana. Podobnie ma ze stosunkiem do Europy – od zwolenniczki UE, która głosowała przeciwko brexitowi, do agresywnej przeciwniczki Brukseli, co zaraz może się skończyć ostrym konfliktem o status Irlandii Płn.
Plany premier Truss? Na pewno żadnych podwyżek podatków. Spróbuje zapewne, wzorem swojej aktualnej idolki Margaret Thatcher (jako nastolatka wyklinała ją na demonstracjach), obniżać podatki i ciąć wydatki socjalne. A to może oznaczać kłopoty przy galopujących cenach energii i przyspieszającej inflacji (już ponad 10 proc.). Szczególnie że w sondażach konserwatyści przegrywają z Partią Pracy już 10 pkt proc. (32 do 42). Teoretycznie Truss ma dwa lata do wyborów. Ale konserwatywni posłowie – w odróżnieniu od szeregowych członków partii – wyraźnie popierali Sunaka, a w ostatnich latach dali wiele dowodów na niesubordynację, obalając konserwatywne rządy Theresy May czy ostatnio Johnsona.