Lizz Truss będzie dopiero trzecią kobietą w historii, która pokieruje rządem Jej Królewskiej Mości. Na pierwszy rzut oka wszystkie bardzo wiele łączy. Wykształcone na Oxfordzie, od początku swoich karier związane z Partią Konserwatywną, władzę obejmowały w czasach dla Wielkiej Brytanii niełatwych, z towarzyszącą im recesją gospodarczą i zawirowaniami w geopolityce. Szczegółowa analiza porównawcza pokazuje jednak, że trudno o bardziej odmienne od siebie postaci w polityce. Margaret Thatcher, pierwsza na tym stanowisku, była do głębi wierna swoim ideologicznym przekonaniom. 13 lat jej rządów naznaczyły neoliberalne podejście do gospodarki, ograniczenie działalności państwa do absolutnego minimum i walka o utrzymanie dla kraju statusu globalnej potęgi. Theresa May była z kolei polityczką do szpiku kości przeciętną, wręcz nijaką. Nie poradziła sobie ani z wyzwaniem rozwodu z Unią Europejską, ani nawet z opozycją we własnej partii, co ostatecznie kosztowało ją stanowisko szefowej rządu.
Lizz Truss. Najpierw rządzić, potem się martwić
Na tym tle Truss zdecydowanie wyróżnia się ostrą retoryką, umiejętnością rozpychania się łokciami we wciąż mocno zmaskulinizowanym świecie polityki najwyższego szczebla, ale też politycznym oportunizmem. Z dwóch jej poprzedniczek bliżej jej do Thatcher, choć trudno byłą szefową MSZ nazwać wierną swoim ideałom. Politycznie była już w różnych obozach, co zresztą skrzętnie jej przez ostatnie dwa miesiące wypominano. W czasie studiów na Oxfordzie szefowała uniwersyteckiej młodzieżówce Liberalnych Demokratów, postulując m.in. legalizację marihuany. Ostatecznie poparła brexit, chociaż początkowo opowiadała się za pozostaniem Wielkiej Brytanii we Wspólnocie. Takich ideologicznych piwotów zaliczyła co najmniej kilka, udowadniając tym samym, że przede wszystkim zależy jej na realizacji własnych celów. O to, jak rządzić, martwić się będzie dopiero, gdy zacznie to robić.
W wyborach przeprowadzonych pośród 170 tys. członków Partii Konserwatywnej pokonała początkowego faworyta, byłego kanclerza skarbu Rishiego Sunaka. Jej zwycięstwo było wyraźne i od kilku tygodni spodziewane. Ostatecznie zebrała 57 proc. głosów (ponad 81 tys.), podczas gdy na Sunaka zagłosowało 43 proc. (60 tys.) zarejestrowanych członków partii. On sam zresztą już w ostatnich debatach kandydatów wydawał się pogodzony z losem. W ubiegłym tygodniu pozwolił sobie nawet na żart z własnej zbliżającej się porażki, mówiąc, że pierwszą rzeczą, którą zrobi w poniedziałek rano, na pewno nie będzie paniczna ucieczka samolotem do Kalifornii – ale tylko dlatego, że wtorkowe loty są tańsze.
Czytaj też: Karol, Rwanda i Miś Paddington. Spór monarchii z rządem?
Na prawo od Thatcher
Wybór Truss, która formalnie rozpocznie kierowanie rządem we wtorek, po spotkaniu z królową Elżbietą II, oznacza zwrot na prawo w brytyjskiej polityce. Emma Nelson z magazynu „Monocle” określiła ją nawet mianem „najbardziej prawicowego lidera, jakiego Wielka Brytania miała od czasów Thatcher” – i nie jest to opinia przesadzona, przynajmniej jeśli chodzi o proponowaną przez Truss politykę ekonomiczną i finansową. Zapowiadanym celem dla brytyjskiej gospodarki jest osiągnięcie wzrostu PKB na poziomie 2,5 proc. rocznie – obecnie według danych tamtejszego urzędu statystycznego kurczy się ona w tempie 0,8 proc. na rok. Nowa pani premier zamierza to osiągnąć przede wszystkim za pomocą cięć podatkowych, ulg dla przedsiębiorstw, całkowitej eliminacji jakichkolwiek pozostałych na Wyspach regulacji unijnych do końca tego roku oraz poprzez stworzenie specjalnych niskoopodatkowanych stref inwestycyjnych. W jednej z ostatnich wypowiedzi przed wyborem na szefową Torysów powiedziała też, że „uczciwym jest oddawanie więcej z budżetu państwa tym, którzy płacą wyższe podatki”. Wielokrotnie w kampanii stwierdzała, że denerwuje ją debata o redystrybucji, jej zdaniem dominująca brytyjską politykę przez ostatnie dwie dekady. Zamiast tego, twierdzi Truss, rząd powinien koncentrować się na szybszym wzroście gospodarczym, bo „rosnąca gospodarka działa na korzyść wszystkich”.
Wiele wskazuje, że to właśnie jej wyrazisty program gospodarczy, w połączeniu ze skutecznym komunikowaniem swoich postulatów i faktem, że lepiej wypadała w debatach telewizyjnych, dał jej ostatecznie zwycięstwo w starciu z Sunakiem. Na samym początku wyścigu, ponad dwa miesiące temu, wyglądało, że będzie dokładnie odwrotnie. To były kanclerz skarbu był faworytem, nawet jeśli na drodze do wejścia do finałowej dwójki szło mu słabiej niż przewidywano. Mimo to nawet konserwatywni komentatorzy uznawali go za bardziej doświadczonego, pewniejszego kandydata. Jako argument za jego wyborem wskazywano też fakt, że w przypadku możliwych wcześniejszych wyborów to on, a nie Truss, byłby bardziej „wybieralny” w powszechnej elekcji, miałby więc większe szanse poprowadzić Torysów do ewentualnego zwycięstwa. Ostatecznie przegrał, głównie z powodu bezbarwnej kampanii i łatki oderwanego od życia codziennego członka bogatej elity. Nie pomogły mu też związki z Johnsonem i jego ekipą, od której Truss udało się skutecznie odciąć.
Czytaj też: Trójkąt przy Downing Street. Boris, Rasputin i Wiewióra
Nowa premier ochłodzi relacje
Przed nią czas niełatwy, bo praktycznie od razu musi zająć się gaszeniem pożarów. W polityce zagranicznej utrzyma zainicjowany przez Johnsona jastrzębi kurs przeciwko Rosji. Być może nie będzie robić tego sama. Jak w weekend donosił dziennik „Financial Times”, szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen planuje zaprosić Wielką Brytanię na wspólny szczyt poświęcony bezpieczeństwu. Nie znaczy to jednak, że jako dyplomatka Truss zamierza obrać kurs koncyliacyjny. Jej rządy to zapowiedź ochłodzenia relacji niemal ze wszystkimi, również z tradycyjnymi partnerami. Zapowiada reformę tzw. protokołu północnoirlandzkiego, co w Brukseli wywołuje lęk przed możliwą wojną handlową. W przeciwieństwie do Borisa Johnsona nie jest też fanką „specjalnej relacji” z USA, na co z kolei z niepokojem patrzy Biały Dom.
Już w ubiegłym tygodniu obiecała, że w ciągu pierwszych kilku dni urzędowania przedstawi plan walki z nadchodzącym kryzysem energetycznym. A ten na Wyspach może uderzyć szczególnie dotkliwie. Z powodu spadku w imporcie prądu z Norwegii i Francji, wywołanego głównie niskim poziomem wód w rzekach i słabszą wydajnością hydroelektrowni w obu krajach oraz ogólnym wzrostem cen na rynkach. Już teraz wiadomo, że koszty będą dla wielu nie do przełknięcia – według organizacji End Fuel Poverty Coalition od 1 października ponad 9 mln gospodarstw domowych na Wyspach czeka ubóstwo energetyczne, a od nowego roku liczba ta wzrośnie do ponad 10 mln. Podczas gdy Sunak w kampanii proponował bony energetyczne i bezpośrednie dopłaty dla najuboższych, sztandarową propozycją Truss jest eliminacja podatku VAT wobec rachunków za energię. Zapowiada też zwiększenie dostaw z rynku krajowego i nowe partnerstwa handlowe w tym obszarze, ale konkretów póki co brak. A to one będą najważniejsze w kraju, w którym z powodu najgorszej w Europie izolacji domów średnio co trzeci funt wydany na ogrzewanie jest w praktyce wyrzucany w błoto z powodu strat cieplnych.
Kto się znajdzie w nowym rządzie
Wiele o kierunku prac jej rządu powie też skład gabinetu. Już na pierwszy rzut oka widać, że będzie on bardziej prawicowy od poprzedniego, wróci do niego też kilka znajomych twarzy. Ministrem przedsiębiorczości będzie groteskowy ultrakonserwatysta i finansista z City Jacob Reese-Mogg. Resortem obrony nadal kierować będzie Ben Wallace, co potwierdza hipotezę o utrzymaniu zdecydowanego kursu wsparcia dla Ukrainy. Na czele MSZ stanie z kolei James Cleverly, były minister edukacji, jeden z głównych oponentów Borisa Johnsona w czasie czerwcowego wewnątrzpartyjnego puczu. Zabraknie protagonistów poprzedniej ekipy, jak szefowa MSW Priti Patel czy kanclerz skarbu Nadhim Zahawi. Według wyborczych plotek Truss miała w ostatniej chwili zaoferować miejsce w gabinecie również Rishiemu Sunakowi, ten jednak do rządu nie wejdzie. Jej kontrkandydat, który kampanię przegrał brakiem świeżych idei i balastem z ostatnich lat swojej kariery, wobec nowego gabinetu będzie prawdopodobnie politykiem neutralnym. Nie będzie go jednoznacznie popierał, ale trudno się też spodziewać, żeby natychmiast zaczął budować wobec Truss wielką partyjną opozycję.
Wybór Liz Truss na stanowisko przewodniczącej Partii Konserwatywnej i szefowej brytyjskiego rządu oznacza próbę powrotu do przeszłości na bardzo wielu frontach. Jest polityczką zdecydowaną, sprawną i skuteczną – to na pewno. Jej pogląd na świat, niestety, w wielu aspektach wygląda na zamrożony we wczesnych latach 90. A to dla Brytyjczyków zwiastun kłopotów z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że rządy Torysów kilka dekad temu przyniosły dramatyczne konsekwencje, na czele z powiększeniem się nierówności i blokadą mobilności pomiędzy klasami społecznymi. Po drugie, dlatego że w ten sposób świat postrzega już mało kto poza samą Truss – co Wielką Brytanię może zepchnąć w głęboką globalną izolację. Na Wyspach należy przygotować się na ciężkie czasy. Nadchodzi bardzo ciężka zima, dosłownie i w przenośni.