Nowym prezydentem Kenii będzie William Ruto. Wygrał wbrew sondażom i w pierwszych kenijskich wyborach, w których decydującym czynnikiem była drożyzna, a nie podziały etniczne. 55-letni Ruto – utalentowany mówca, dobrze wypadający na wiecach – łowił wśród najmłodszych wyborców, obiecywał że znajdzie sposób na bezrobocie młodych, zasilających rynek pracy w tempie 800 tys. osób rocznie.
Na wiecach rozdawał taczki, narzędzie pracy zwykłych ludzi i symbol uczciwości. Budował wizerunek przeciwnika polityczno-rodzinnych dynastii, rzecznika ludu i obrońcy interesów najniższych klas społecznych. Sam do szkoły chodził boso, pierwszą parę butów założył w wieku 15 lat, na utrzymanie zarabiał, sprzedając na poboczach dróg kurczaki i orzeszki ziemne. Od tamtej pory przeszedł daleką drogę. Jest jednym z najbogatszych Kenijczyków, potentatem rolnym, produkuje góry kukurydzy. Starał się stworzyć wrażenie, że przychodzi z zewnątrz, spoza establishmentu pieniądza i władzy, co było dość oryginalną strategią dla kogoś, kto przez dwie ostatnie kadencje był wiceprezydentem, wcześniej ministrem, a pierwszy raz w parlamencie znalazł się blisko ćwierć wieku temu.
Kapitałem Ruty był spór z dawnym sprzymierzeńcem, odchodzącą głową państwa Uhuru Kenyattą. Kenyatta (syn pierwszego kenijskiego prezydenta) zwalczał Rutę, popierał jego głównego rywala. 77-letni Railia Odindga też jest bogaczem, byłym premierem z rodzinnym zapleczem w polityce i weteranem wyborów prezydenckich, mimo wsparcia aparatu państwowego przegrał właśnie piąty raz z rzędu. Wyników wyborów nie uznaje, chce, by wątpliwości rozwiał Sąd Najwyższy, podobne wnioski złożył przy okazji dwóch poprzednich przegranych. Obie sprawy przysłużyły się ustrojowi i demokracji, czyniąc proces wyborczy bardziej przejrzystym, i to w kraju o kwitnącej korupcji.