Oczy hydrologów i logistyków u naszych zachodnich sąsiadów zwrócone są dzisiaj na miasteczko Kaub, 80 km na zachód od Frankfurtu nad Menem. Pozornie nie powinno ono odgrywać tak dużej roli w międzynarodowym handlu czy łańcuchu dostaw. Niecały tysiąc mieszkańców, malownicze widoki ze skarpy, pojedyncze domy przyklejone do przepływającej rzeki. I właśnie ona sprawia, że to, co w najbliższych dniach wydarzy się w Kaub, będzie miało znaczenie dla całej niemieckiej gospodarki.
Ta rzeka to Ren, który na wysokości Kaub ma obecnie najniższy poziom. Prawdopodobnie w wyniku trwających całe lato upałów i długich okresów bezdeszczowych woda jeszcze w tym tygodniu spadnie rekordowo nisko – poniżej 40 cm głębokości. To granica, poniżej której ruch maszynowy na rzece musi zostać wstrzymany. Zarówno z powodów technicznych (ryzyko mielizny), jak i finansowych (pływanie z mniejszym załadunkiem).
Czytaj też: Polska wysycha. W rzekach można brodzić po kolana
Europa na mieliznach
W tej części kraju żeglugę śródlądową trzeba więc będzie zatrzymać. A odgrywa fundamentalną rolę w gospodarce, głównie w eksporcie. Rocznie Niemcy wysyłają rzekami za granicę 200 mln ton produktów – zdecydowana większość przepływa właśnie przez Ren. To nie tylko źródło przychodów do budżetu wynikających z opłat transportowych, ale też prawdziwy pas transmisyjny. Te opłaty i tak zostały już podniesione z 20 euro za tonę płynnego ładunku przewożonego przez barki do 110 euro. Niewiele to jednak zmienia z punktu widzenia Berlina, bo od kilku tygodni jednostek na rzece jest znacznie mniej niż zwykle. A nawet jeśli płyną, to z ładunkiem wynoszącym zaledwie 25 proc. normalnej objętości. Armatorzy boją się, że w pełni obciążone barki zanurzą się zbyt głęboko i po prostu staną na mieliznach. Dobijają ich też rosnące koszty energii. Niemiecka żegluga śródlądowa dławi się, a czkawkę zaczyna mieć cała Europa.
Na przykład Holandia – bo przez Ren transportuje się z portu w Rotterdamie rudę żelaza, której największym odbiorcą w regionie jest przemysłowy gigant ThyssenKrupp. Firma zapowiedziała, że do jej jednostek produkcyjnych w Duisburgu dopłynąć może tylko do 40 proc. typowego zapotrzebowania, bo wrzucenie większej ilości żelaza na statki od razu je unieruchomi. Problemy z utrzymaniem ciągłości produkcji może mieć również chemiczny koncern BASF. Dostawy surowców nie dochodzą wreszcie do Szwajcarii, co zagraża m.in. przemysłowi farmaceutycznemu. Nie mówiąc o tym, że niski poziom Renu cofa transformację energetyczną całego regionu.
Po pierwsze, brak wody oznacza niższą wydajność hydroelektrowni. A więc mniej czystej energii. Po drugie, jeśli jest jej mało, stawia to pod znakiem zapytania bezpieczeństwo reaktorów nuklearnych, które trzeba chłodzić – i to w Niemczech też staje się realnym problemem. Suma punktu pierwszego i drugiego to powrót do paliw kopalnych, od których mamy wszyscy odchodzić, żeby uratować klimat. Wracamy do niego, bo rzeki wysychają. Przyspieszamy więc siłą rzeczy globalne ocieplenie. Błędne klimatyczne koło.
Czytaj też: Barkostrady na polskich rzekach? Pomysł z innej epoki
Tak płytko, że wyłonił się czołg
Dramatycznie wygląda również sytuacja na północy Włoch, zwłaszcza wokół biegu rzeki Pad, najdłuższej w kraju. Łączy ona właściwie całą koronę Półwyspu Apenińskiego, płynąc od Turynu do Adriatyku. Są na tej trasie miejsca, gdzie deszcz nie padał od ponad 230 dni – a więc od listopada ubiegłego roku. W 170 jednostkach samorządowych ogłoszono nakaz racjonowania wody, za mycie samochodu lub podlewanie ogródka grozi mandat w wysokości do 500 euro. W niektórych miejscach poziom rzeki jest tak niski, że dochodzi do zdarzeń wręcz groteskowych – jak odsłonięcie czołgu z II wojny światowej, o którego istnieniu nikt nie wiedział, bo do tej pory był głęboko zatopiony.
Niski poziom Padu to zagrożenie głównie dla rynku spożywczego na północy kraju. Produkuje się tutaj ok. 60 proc. ryżu używanego we włoskim risotto, pola uprawne są teraz prawie w całości zagrożone. Rolnictwo wzdłuż Padu aż 80 proc. konsumowanej przez siebie wody bierze zresztą prosto z rzeki. Rząd przeznaczył wprawdzie dla rolników 36,5 mln euro dopłat bezpośrednich i rekompensat, ale to kropla w morzu potrzeb.
W wyniku suszy PKB Włoch może dodatkowo skurczyć się o 0,2 proc., szacuje Bloomberg. Dla porównania – to dwa razy więcej niż w Niemczech. Tak samo jak u naszych zachodnich sąsiadów niski poziom rzek wpływa na kształt miksu energetycznego. Produkcja energii we włoskich hydroelektrowniach może w tym roku spaść nawet o połowę; prąd czerpany z wody spadnie z poziomu 15 do 7 proc.
Czytaj też: Płytsze rzeki w Europie. Jeszcze jeden skutek zmian klimatu
Ścieżki z kałużami
Największe rzeki kontynentu naprawdę zaczynają przechodzić do historii. W sieci można znaleźć zdjęcia Loary, która w co najmniej kilkunastu miejscowościach jest już tylko suchą ścieżką poprzecinaną kałużami. Na granicy francusko-szwajcarskiej roi się od miejsc takich jak departament Doubs, przez który przepływa rzeka o tej nazwie. A raczej przepływała, wyschnięte są też jeziora, które zasilała. W Londynie Tamiza odsłania piaszczyste brzegi niewidziane od dziesięcioleci. Hiszpańskie rezerwy wody spadły do poziomu 40 proc. Z kolei w Holandii szokuje widok domów mieszkalnych na pływających barkach, dawniej unoszących się na powierzchni rzeki Waal, ujściowego ramienia Renu. Dzisiaj spokojnie stoją na wyschniętym dnie.
Można by bez końca tak wymieniać. Suche rzeki zaburzają życie całego kontynentu, od zawsze wokół nich skupionego. Mowa o życiu biologicznym, gospodarczym, społecznym – właściwie każdym jego aspekcie. Co gorsza, procesy te są w wielu miejscach już nieodwracalne. A wody potrzebujemy nie tylko do funkcjonowania, ale też do walki z ociepleniem klimatu – tym samym, które wodę nam zabiera. Sytuacja hydrologiczna w Europie jest pewnie najdobitniejszą ilustracją beznadziei klimatycznych wysiłków. A człowiek i jego potrzeby są tu największą przeszkodą.
Czytaj też: Bój o ostatnią dziką rzekę w Europie