„Zagotowało się na granicy” – tak wydarzenia z niedzielnego wieczoru podsumował prezydent Serbii Aleksandar Vučić. 31 lipca etniczni Serbowie z Kosowa zablokowali dojazdy do granicy z Serbią w proteście przeciwko nowym wymogom nałożonym na nich przez Prisztinę, ktoś ostrzelał też kosowskich pograniczników.
Poszło o obowiązek wymiany samochodowych tablic rejestracyjnych z serbskich, wciąż dość powszechnych na północy kraju, na kosowskie, oraz wymóg dodatkowego dokumentu dla przekraczających granicę obywateli Serbii (teraz wystarczy dowód osobisty). Premier Kosowa Albin Kurti wskazuje, że podobne rozwiązania od lat obowiązują po serbskiej stronie. Vučić jest jednak zdania, że to atak na serbską mniejszość w Kosowie i „nieudolna próba skopiowania ukraińskiej wojny na Bałkanach”. Według prezydenta Serbii wspierający Kosowo Zachód zrobił z tego kraju „lokalną Ukrainę”, aby podgryzać Serbię, która jest sojusznikiem Rosji. Jeden z posłów partii Vučicia powiedział nawet w stylu Putina, że „Serbia może być zmuszona do rozpoczęcia denazyfikacji Bałkanów”.
Kosowo ogłosiło niepodległość od Serbii w 2008 r., dziewięć lat po atakach lotniczych NATO, które wypchnęły stamtąd siły serbskie. Pretekstem do interwencji Sojuszu były informacje o czystkach etnicznych dokonywanych przez Serbów przeciwko społeczności albańskiej w Kosowie. Serbia, tak jak jej sojusznicy z Rosji i Chin, do dziś nie uznała niepodległości Kosowa, choć zrobiło to już ponad 100 państw. Belgrad stawia się w roli obrońcy serbskiej mniejszości, która stanowi ok. 5 proc. z ponad 1,8 mln mieszkańców Kosowa.
Na napięcia zareagowało dowództwo kontyngentu NATO w Kosowie (3700 żołnierzy), oświadczając, że jest „gotowe interweniować”, co po kilku godzinach uspokoiło sytuację.