Gdy w miejscach takich jak Mitrowica na północy Kosowa nocą rozlegają się strzały, w ludziach budzi się strach. Daje o sobie znać niezaleczona trauma wojen, etnicznych mordów i spór o to, czy dawna serbska prowincja może sama o sobie stanowić. W Kosowie jest ok. 120 tys. Serbów, stanowią 7,8 proc. mieszkańców. Ale gdy ogłosiło secesję w 2008 r., utknęło w szarej strefie. Wprawdzie niepodległość Prisztiny uznaje 114 krajów, w tym większość państw Unii Europejskiej (również Polska), ale konsekwentnie odmawiają tego m.in. Chiny, Indie, Argentyna, Brazylia. A przede wszystkim sąsiedzi z Serbii i Rosja, jej ideologiczno-finansowy patron. Kosowo jest odcięte od sporej części zagranicznych rynków, a członkostwo w organizacjach międzynarodowych pozostaje fantasmagorią. Gesty ważne symbolicznie, jak dopuszczenie sportowców do udziału pod własną flagą w olimpiadzie w Rio de Janeiro 2016, nieznacznie pomagają. To nadal polityczna czarna dziura na mapie Europy.
Kosowo, Serbia i wojna w Ukrainie
Przez ostatnie lata w Kosowie było przynajmniej relatywnie spokojnie. Aż do ubiegłej niedzieli. Na północy Serbowie zaczęli wznosić uliczne barykady, na których stawali mężczyźni uzbrojeni w pistolety i stare karabiny, pamiętające pewnie wojnę na Bałkanach. Strzelali w powietrze, nikt nie zginął ani nie został ranny. Niepokój jednak wrócił, bo wszystko wskazuje na to, że konflikt dopiero się zaognia.
Dlaczego? Władze w Prisztinie zakazały serbskich tablic rejestracyjnych. Jak podaje BBC, wciąż używa ich ok. 50 tys. osób. Zdaniem rządu są nielegalne i zawsze takie były, ale dopiero teraz postanowiono ten chaos prawny uporządkować. Dyrektywa o nakazie wymiany tablic na kosowskie w ciągu najbliższych dwóch miesięcy wywołała falę niezadowolenia. Miała wejść w życie 1 sierpnia, ale już wiadomo, że to się nie stanie. Na północy, gdzie żyje większość kosowskich Serbów, w niedzielę zrobiło się gorąco. Setki osób wyszły na ulice w proteście, blokując m.in. drogi dojazdowe do dwóch przejść granicznych. W miastach pojawiły się uzbrojone oddziały policji, ale do groźnych starć nie doszło. Przedstawiciele KFOR, prowadzonej przez NATO misji stabilizacyjnej, informowali, że byli gotowi w razie potrzeby interweniować.
Napięcia rozładowała chwilowo decyzja o przełożeniu implementacji prawa o 30 dni. To nie pierwszy raz, kiedy próba ujednolicenia tablic kończy się w ten sposób, przed rokiem było podobnie. Ale zdaniem rządu w Prisztinie tym razem ryzyko eskalacji jest większe z powodu wojny w Ukrainie. Obie strony nawiązują do tego konfliktu. Aleksandar Vuczić, populistyczno-nacjonalistyczny prezydent Serbii, który nie odżegnuje się od niemal klientelistycznych relacji z Putinem, sarkastycznie skomentował wydarzenia z Kosowa w czasie niedzielnej konferencji prasowej. Naśmiewał się, że społeczność międzynarodowa postawi teraz znak równości między nim a przywódcą Rosji, a z premiera Kosowa Albina Kurtiego uczyni „małego Zełenskiego”, który będzie walczył z „potężną rosyjską hegemonią”.
Znacznie groźniej brzmiały słowa Władimira Djukanovicia, deputowanego do serbskiego parlamentu, jednego z najbardziej znanych prawicowych radykałów. Napisał na Twitterze, że „może Serbia będzie musiała rozpocząć denazyfikację Bałkanów”, w oczywisty sposób nawiązując do rosyjskiego uzasadnienia napaści na Ukrainę.
Czytaj też: Handel organami i inne zbrodnie w Kosowie. Czy ktoś za to odpowie?
Rosja skorzysta z okazji?
Serbów denerwuje nie tylko wymiana tablic rejestracyjnych – od poniedziałku Prisztina nakazuje wszystkim posiadaczom serbskich dowodów osobistych i paszportów wyrobienie dodatkowego dokumentu, jeśli chcą wjechać do Kosowa. Uderzy to w mały ruch graniczny, utrudni podróże dla członków rodzin mieszkających i pracujących po obu stronach granicy. Ma też osłabić nacjonalistów, w Kosowie bardzo aktywnych, a u siebie torpedujących inicjatywy jakkolwiek normujące wzajemne stosunki.
Ci, którzy boją się rozlania konfliktu na region, nie są dalecy od prawdy. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa wezwała „Prisztinę, Unię Europejską i Stany Zjednoczone do zaprzestania prowokacji i poszanowania praw Serbów mieszkających w Kosowie”. W depeszy państwowej agencji TASS czytamy, że próba wymiany tablic rejestracyjnych „to kolejny krok w celu wypchnięcia serbskiej populacji z Kosowa”. Rosja dolewa oliwy do ognia, budując propagandowe pomosty między wydarzeniami w Ukrainie i na Bałkanach. Już daje do zrozumienia, że wina leży po stronie ekspansywnego NATO, amerykańskiego imperializmu i kłamców z Brukseli.
Serbia, która oficjalnie chce do UE, próbuje balansować na krawędzi obu światów. Ze wspólnoty chętnie bierze pieniądze, afirmuje unijne wartości. Zgadza się na mediacje Brukseli, dzięki której władze Kosowa stopniowo przejmowały w ostatnich latach kontrolę nad kluczowymi organami państwowymi, jak sądy i służby mundurowe. Z drugiej strony Vuczić nie partycypuje w zachodniej krucjacie przeciw Rosji, Serbia nie zamknęła przestrzeni powietrznej dla rosyjskich samolotów, a Rosjanie nadal robią w Serbii interesy. W dodatku, jak alarmuje ambasada USA w Kosowie, w internecie szaleje epidemia dezinformacji i fake newsów związanych z nowym kosowskim prawem.
Bardzo możliwe, że to kolejna odsłona rosyjskiej wojny propagandowej, toczonej cały czas na wielu frontach. Na to, co dzieje się w Kosowie, trzeba będzie patrzeć bardzo uważnie. Niewykluczone bowiem, że Zachód i tutaj zostanie w jakiś sposób zaatakowany. Bezpośrednio – pewnie przez kilku lokalnych nacjonalistów. Pośrednio – znów przez Putina.
Czytaj też: Skąd się biorą parapaństwa?