Torysi po dymisji Borisa Johnsona mają dziś taki sam problem jak kilka innych dużych partii na Zachodzie – to, co się podoba partyjnym elitom, nie podoba się partyjnym szeregowcom. Dobiega końca pierwszy etap selekcji nowego lidera Partii Konserwatywnej na Wyspach, a co za tym idzie – nowego brytyjskiego premiera. Jeszcze w poniedziałek liczyły się wciąż cztery osoby – Rishi Sunak, do niedawna minister finansów, Liz Truss, do niedawna szefowa MSZ, oraz dwie mniej znane polityczki: Penny Mordaunt i Kemi Badenoch. I tu zaczyna się szarada interesów i osobowości.
Sunak to centrowa twarz torysów, zwolennik dużego państwa i podatków, ale przede wszystkim „zdrajca”, który według zwolenników Borisa Johnsona doprowadził do jego upadku. Jeśli wygra, konserwatyści – według dominującej opinii komentatorów – przegrają najbliższe wybory, a mogą się nawet podzielić na skrajną i umiarkowaną prawicę. Partyjni zwolennicy Johnsona skłaniają się ku Truss, która byłaby wyborem kontynuacji i ostrego zerwania z Unią Europejską.
Konserwatywni posłowie, którzy do czwartku 21 lipca mają wyłonić dwóch finalistów, chcą jednak zmiany, nie kontynuacji. I dlatego najwięcej ich głosów zbierał dotychczas Sunak. Z tym 42-latkiem jest jednak zasadniczy problem. Według partyjnej elity będzie on antidotum na wszystkie bolączki Johnsona – jako polityk młodego pokolenia, nowoczesny, merytoryczny i już doświadczony. Jednocześnie dla 200 tys. szeregowych członków partii, którzy do 5 września mają wyłonić zwycięzcę, wszystkie te cechy obciążają Sunaka, który jest dla nich bogatym, kosmopolitycznym żółtodziobem, firmującym rząd Johnsona.
W efekcie choć jest niemal pewne, że Sunak znajdzie się w finale dzięki głosom posłów, to równie pewne jest, że w tym finale przegra z każdą z trzech konkurentek, o czym świadczą sondaże przeprowadzone wśród szeregowych członków partii.