Na swoim kanale w Telegramie Dmitrij Miedwiediew cieszy się, że Rosja jest już dziś takim postrachem dla świata jak kiedyś ZSRR. A to wszystko dzięki konsekwentnej polityce Władimira Putina, który nie zawahał się rozpocząć „specjalnej operacji” w Ukrainie. Już za chwilę nastąpi i denazyfikacja, i demilitaryzacja groźnego sąsiada. Od Miedwiediewa dostaje się wszystkim: „masochistom z Brukseli”, „brudnym psom wojny” (z USA) i rządzącym Zachodem „imbecylom”. Bohaterką jego wpisów jest i Polska – rządzona przez „miernych polityków i ich lalkarzy zza oceanu”.
Dziwna przemiana. 56-letni dziś Miedwiediew był przez lata uznawany za lepszą, cywilizowaną wersję Putina. Za człowieka, który nie tylko lubił Zachód, ale wręcz się nim fascynował. Był m.in. fanem grupy Deep Purple – miał pełną kolekcję płyt i chwalił się osobistą znajomością z jej członkami. Uwielbiał elektroniczne gadżety z Zachodu (iPhone4 podarował mu osobiście Steve Jobs). Dobrze układały mu się też relacje z USA, szczególnie z Barackiem Obamą. Rosyjska telewizja państwowa w kółko pokazywała, jak dwaj wyluzowani przywódcy jedzą razem hamburgery. On sam był nazywany rosyjskim Obamą.
W tym czasie dla części Rosjan ważna była zupełnie nierosyjska maksyma, którą Miedwiediew wypowiedział w 2008 r., tuż przed objęciem prezydentury: „Wolność jest lepsza od jej braku”. Sporo 20-, 30-latków uwierzyło wtedy, że petersburski prawnik może być prawdziwą alternatywą dla rządzącego Rosją byłego oficera KGB.
Pan liberał
Wtedy jeszcze Miedwiediew używał dawno zapomnianych przez Putina słów: innowacje, rozwój, modernizacja. W przemówieniu inauguracyjnym mówił o konieczności „rozwoju wolności obywatelskich i gospodarczych”.