O ile wszystko poszło zgodnie z planem, w poniedziałek, czyli już po zamknięciu tego numeru POLITYKI, Rosja odcięła dostawy gazu ziemnego przez Nord Stream 1 do Niemiec. Oficjalnie przerwa jest związana z cyklicznym przeglądem technicznym, który nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie. Rząd federalny zachowuje urzędowy spokój, ale eksperci już wcale nie są tacy pewni, że 25 lipca gaz znów popłynie.
Jest w tym ironia, że ze skutkami odcięcia rosyjskich surowców – czy to z powodów technicznych, czy wskutek kolejnych unijnych sankcji – musi sobie radzić „zielony” minister gospodarki Niemiec Robert Habeck. Jego partia nigdy nie kochała ani gazu, ani ropy. Wymuszone rosyjską agresją na Ukrainę ograniczenie lub całkowite wstrzymanie ich importu przybliża wręcz osiągnięcie politycznych celów Zielonych – do 2024 r. Niemcy mają przecież całkowicie zrezygnować z rosyjskich surowców.
Tyle że bez wystarczających dostaw ropy i przede wszystkim gazu niemiecka gospodarka dozna dramatycznego upadku, a w mieszkaniach będzie zimno. Żeby uniknąć najgorszego, Niemcy będą musieli zapewne sięgnąć znów po węgiel, a może nawet po atom, co dla ambitnej zielonej polityki Niemiec będzie bolesnym ciosem.
Bierzcie albo płaćcie
Odkąd Habeck w ramach gazowego alertu ogłosił poziom wczesnego ostrzegania, w niemieckim przemyśle rośnie niepokój. Jak w największym na świecie koncernie chemicznym BASF w Ludwigshafen nad Renem, w którym wyjmuje się już z szuflad scenariusze opracowane na wypadek załamania się dostaw.
Zatrudniający tylko w samym Ludwigshafen 40 tys. osób gigant, z rocznymi obrotami rzędu 80 mld euro, potrzebuje dużo gazu. I jak żaden inny koncern wpisany jest w przemysłowy krwiobieg Niemiec (posiada 110 tys. patentów). Zaopatruje rynek m.