W Petersburgu padły zapowiedzi wysłania na Białoruś rakiet Iskander uzbrojonych w głowice nuklearne. Aleksandr Łukaszenka sugeruje, że to broń przeciw Polsce i Litwie.
Czytaj też: Rosjanie giną i walczą, walczą i giną. Mogą tak długo
Nowe czerwone kręgi
Jeśli Putin zrealizuje złożoną Łukaszence obietnicę, nastąpi nuklearyzacja terytorium Białorusi, a broń jądrowa stanie się powszechniejsza w Europie i będzie rozmieszczona jeszcze bliżej granic NATO. Białoruski „balkon”, zapewniający Rosji bliższy dostęp do serca Polski czy Litwy (do Warszawy niecałe 150 km, do Wilna 30), może zostać uzbrojony tak jak dotychczasowy bastion nad Bałtykiem, czyli Obwód Kaliningradzki. To w nim z reguły miały środek czerwone okręgi przedstawiające zasięg najgroźniejszej rosyjskiej broni rakietowej, jaka zagraża sąsiadom z Unii Europejskiej i NATO – i oczywiście czerwona linia obejmowała większość terytorium Polski, całą Litwę, Łotwę i Estonię, nawet zahaczała o Szwecję i Niemcy.
Jeśli Iskandery rzeczywiście trafią na Białoruś, na mapie regionu trzeba będzie dorysować nowe czerwone okręgi, które również pokryją większość Polski, terytoria państw bałtyckich i oczywiście Ukrainy – bo trzeba pamiętać o bojowym użyciu Iskanderów do ostrzału Kijowa i innych ukraińskich miast właśnie z terytorium Białorusi. W tym sensie Łukaszenka ma krew na rękach, jednak gotów jest mieć tej krwi o wiele więcej. Przejście z broni konwencjonalnej na jądrową oznacza bowiem dużo większe zniszczenia i zgodę na liczbę ofiar ewentualnego uderzenia liczoną w dziesiątkach tysięcy. Pociski systemu Iskander mogą być uzbrojone w głowice o mocy odpowiadającej 50 tys. ton trotylu, a ich zasięg to 500 km w przypadku rakiet balistycznych i nawet 2,5 tys. km w przypadku pocisków manewrujących, skrzydlatych. Dla porównania: konwencjonalna głowica Iskandera to około pół tony materiału wybuchowego. Różnica świadczy o eskalacji postaw Białorusi i Rosji wobec NATO, na razie w zakresie odstraszania.
Retoryka jest jednoznaczna, przynajmniej po stronie Łukaszenki: NATO nam zagraża, ćwiczy loty samolotów mogących przenosić broń jądrową, ma system jej udostępniania z amerykańskich magazynów, pora więc na dostosowanie doktryny po wschodniej stronie – Białorusi potrzebna jest broń jądrowa z Rosji, a najlepiej układ identyczny jak ten, w ramach którego USA zapewniają sojusznikom lotnicze bomby jądrowe na wypadek wojny. Łukaszenka przygotował wcześniej grunt, jeszcze w lutym przeprowadził „referendum”, w którym uzyskał większość głosów za zniesieniem statusu Białorusi jako państwa bez broni nuklearnej. Był to trzeci dzień wojny Rosji z Ukrainą, naturalne więc, że nie wszyscy dziś pamiętają o tej decyzji, która otworzyła formalnie drogę do ubiegania się o rosyjskie rakiety. Łukaszenka mówił o Iskanderach kilkakrotnie, raz o ich rozmieszczeniu przez Rosję, innym razem o zakupie. Putin za wiele mówić nie musiał, to jego wasal z Mińska stał się „rzecznikiem” koncepcji nuklearyzacji Białorusi.
Jest jednak jasne, że w tej dziedzinie nic nie następuje bez zgody Kremla, a ściślej – bez jego polecenia. Mamy więc raczej do czynienia z rozszerzaniem przez Moskwę swojego potencjału nuklearnego na Białoruś niż z pozyskiwaniem broni jądrowej przez reżim w Mińsku. Formalnie zresztą musiałoby się to odbyć ze złamaniem przez Białoruś traktatu NPT o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, którego jest sygnatariuszem. Nie takie traktaty już jednak upadały, wycofanie się z niego Białorusi nie byłoby niczym zaskakującym, choć stanowiłoby kolejny etap destrukcji europejskiego i światowego systemu ograniczenia zbrojeń i proliferacji.
Czytaj też: A polska artyleria? Mizerna. Z Rosją nie miałaby szans
Polowanie na Iskandery
Przesunięcie z Obwodu Kaliningradzkiego na terytorium Białorusi środka wspomnianych czerwonych okręgów nie zmienia wiele, jeśli chodzi o zasięg rosyjskiej broni jądrowej zagrażającej Europie. Natomiast dodanie kolejnych wyrzutni do dostępnego Rosji potencjału konwencjonalnego lub nuklearnego ułatwia przeprowadzenie ataku, przed którym trudniej się będzie obronić. Moskwa ma świadomość, że kraje NATO już posiadają albo inwestują w obronę antyrakietową, a pojedynczy Iskander, nawet salwa kilku pocisków może być łatwo zestrzelona. Doświadczenia wojny w Ukrainie pokazują, że z tymi nowoczesnymi pociskami radzą sobie nawet starsze systemy obrony powietrznej, nieokreślane mianem antyrakietowych. To samo dotyczy pocisków manewrujących, również wystrzeliwanych przez systemy Iskander i również zdolnych przenosić głowice nuklearne (to właśnie „skrzydlate” Iskandery były przyczyną amerykańskich zarzutów o łamanie przez Rosję traktatu INF, co ostatecznie doprowadziło do jego upadku). W przypadku użycia broni jądrowej wystarczy, że przez systemy obronne przebije się jeden pocisk. Dlatego głównym zagrożeniem jest tzw. atak saturacyjny, oznaczający wystrzelenie na jeden cel kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu pocisków. Chodzi o „zmylenie” instalacji antyrakietowych co do kierunku głównego ataku, a zarazem natychmiastowe pozbawienie go amunicji na wyrzutniach.
Gdy obrońcy nie są pewni, czy wystrzelone na nich rakiety nie przenoszą głowic jądrowych, przeciwko każdemu nadlatującemu celowi sami wysyłają na wszelki wypadek dwie rakiety. Łatwo sobie wyobrazić taki scenariusz, w którym przed kolejną salwą nie będzie czasu na uzupełnienie pocisków przechwytujących na wyrzutniach albo zwyczajnie ich zabraknie. Poszerzenie obszaru, z którego mogą być odpalane pociski ofensywne, utrudnia też aktywne ich zwalczanie – oznacza bowiem, że NATO musi mieć rozpoznane nie tylko stosunkowo niewielkie terytorium Obwodu Kaliningradzkiego, ale i sporo większą Białoruś.
W przypadku wojny NATO–Rosja „polowanie” na wyrzutnie Iskanderów będzie jednym z kluczowych zadań sojuszniczego lotnictwa, głównie trudno wykrywalnych samolotów F-35, które będą musiały głębiej zapuszczać się na wrogi teren i bardziej narażać na zestrzelenie. Samolotów takich NATO musiałoby też przeznaczyć więcej do misji „szukaj i zniszcz”, zapewnić im osłonę innych myśliwców, wsparcie tankowców, rozpoznanie z powietrza i kosmosu, zapasowe lotniska i zdolności bojowej ewakuacji. Wszystko to razem sprawia, że ewentualne rozmieszczenie przez Rosję Iskanderów u Łukaszenki skomplikuje i pogorszy sytuację Polski, Litwy i kogokolwiek, kogo jeszcze pociski te mogłyby dosięgnąć, a także NATO jako sojuszu przygotowującego obronę na wschodniej flance. Obrona antyrakietowa od dawna jest deklarowanym celem i priorytetem, teraz stanie się po prostu koniecznością.
Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk
Łukaszenka – cyngiel. Putin – szantażysta
A gdyby wnioskować z wypowiedzi Baćki, można przypuszczać, że Polska i Litwa będą głównymi celami. Łukaszenka nie może darować obu swoim zachodnim sąsiadom zaangażowania na rzecz opozycji, jasno zamanifestowanego po sfałszowanych wyborach z 2020 r. Od tego czasu w sferze wojskowej niemal wziął na celownik Warszawę, Białystok i Wilno, prowadząc samodzielnie oraz w porozumieniu z Putinem ćwiczenia symulujące ataki przy granicy, jak też skierowane na stolice obu krajów Unii i NATO. Wielokrotnie mówił o zagrożeniu, jakie rodzić ma dla Białorusi obecność sił NATO na terytorium Polski, a także decyzje o przesunięciach polskiego wojska na wschodnie granice, również w reakcji na sterowany przez Mińsk i Moskwę napór migrantów. Aby bronić Białorusi przed tym wyimaginowanym zagrożeniem, ściągnął na swoje terytorium rosyjskie bazy lotnicze i obrony powietrznej, ale cały czas zapewniał, że jest Putinowi niezbędny jako obrońca zachodnich granic wspólnego organizmu państwowego. Pozyskanie „atomowych” Iskanderów ma dodatkowo zwiększyć jego znaczenie dla gospodarza Kremla. Choć wydaje się wątpliwe, by Rosjanie pozwolili Białorusinom samodzielnie decydować o użyciu takiej broni. Trudno też przypuszczać, by Białoruś miała jej użyć bez zgody Rosji.
To jest jednak największa zagadka i może być celowo dodatkowym czynnikiem niestabilności. Putin mówił przy Łukaszence wyraźnie o dostarczeniu mu systemów uzbrojonych w głowice jądrowe. To znaczyłoby udostępnienie białoruskim siłom zbrojnym broni jądrowej ze swobodą jej użycia włącznie. Takie zachowanie łamie rzecz jasna wszelkie zobowiązania Rosji do ograniczania i redukcji arsenałów broni jądrowej. Nietrudno sobie jednak wyobrazić, że Putin znajdzie jakieś pokrętne uzasadnienie albo w ogóle nic nie mówiąc, uczyni z Łukaszenki atomowego cyngla, a z Białorusi kieszonkowe mocarstwo nuklearne. Formalnie przekaże uzbrojenie pod kontrolę Mińska i ogłosi, że nie ma żadnego wpływu na to, co się z nim stanie. Tym samym sprawi, że pół świata zacznie się bać – jeśli nie bezpośrednio użycia tej broni, to o jej bezpieczeństwo i dalszą proliferację w jeszcze bardziej niepożądane ręce. Status Łukaszenki niepomiernie wzrośnie, a Putin uzyska narzędzie – bo tak należy traktować taki układ – wywierania wpływu, a nawet siania terroru o niespotykanej sile. Uzbrojony w atomowe Iskandery polityk, nazywany niegdyś ostatnim dyktatorem Europy, a ostatnio niezrównoważonym rozbójnikiem, będzie jeszcze bardziej niebezpieczny. Samo zarysowanie takiej perspektywy jest swego rodzaju nuklearnym szantażem. Szantażystą jest rzecz jasna Putin, koszty poniesie oczywiście Łukaszenka.
I może to jest na razie główny cel. Nawet w realiach moskiewsko-mińskich sprawa rozmieszczenia na terenie innego państwa broni jądrowej nie jest łatwa i nie zdarzy się z dnia na dzień. To proces kosztowny, długotrwały, niosący różnego rodzaju ryzyka. Kto wie, czy w ogóle przesądzony. Zresztą sami liderzy Rosji i Białorusi nie wydawali się mieć jasnego przesłania, myliły im się też fakty militarne. Łukaszenka mówił o samolotach Su-35, których nie posiada. Putin widział w roli nosicieli bomb jądrowych Su-25, szturmowce nigdy do takiej roli nieprojektowane. Obaj snuli wizje jakiegoś szerszego systemu odstraszania nuklearnego, podobnego do tego w NATO, ale nie byli zgodni, czy go powołać w ramach państwa związkowego Rosji i Białorusi, czy w organizacji układu o bezpieczeństwie zbiorowym.
W wypowiedziach Putina konkretem były wyłącznie Iskandery, Łukaszenka wydawał się gotowy na dużo więcej, już widział się w roli dysponenta „atomowego guzika”. Wydaje się, że nieprzypadkowo obaj przywódcy zdecydowali się rozmawiać o kwestiach nuklearnych przy kamerach i mikrofonach kilka dni przed szczytem NATO i przed zaplanowaną wizytą Putina w Białorusi. Zupełnie jakby próbowali w ostatniej chwili, posługując się ostatecznym argumentem strachu, przeszkodzić planowanemu wzmocnieniu obecności na wschodniej flance i silniejszemu przestawieniu NATO na odstraszanie i obronę (również przed Iskanderami).
Wysiłek to daremny, NATO wyznaczyło kurs na silniejsze przeciwstawienie się Rosji i jeśli będzie trzeba, przeciwstawi się też Białorusi.
Czytaj też: Czy w tej wojnie naprawdę chodzi o Donbas?