Świat

Wkrótce szczyt NATO w czasie wojny. Możemy być rozczarowani

Flaga NATO Flaga NATO PantherMedia
Im bliżej madryckiego spotkania przywódców NATO, tym więcej wiadomo, czego na nim nie ustalą. Nie będzie stałych baz u granic Rosji, brygad bojowych na wschodniej flance i rozszerzenia Sojuszu o Finlandię i Szwecję.

To wszystko informacje nieoficjalne, ale potwierdzone w źródłach wojskowych i dyplomatycznych. Zresztą zaczynają już przeciekać do europejskiej prasy, a część przyjętych rozwiązań sugerował wcześniej sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg.

Czytaj też: USA ćwiczą na Bałtyku. Już nikt nie pozwoli sobie na miękką grę

Szczyt NATO. Połowiczny sukces bukaresztańskiej dziewiątki

Najbardziej znaczące w wymiarze wojskowym będzie przyjęcie na szczycie (29–30 czerwca) niemiecko-litewskiego modelu obrony wschodniej flanki. Bez stałych baz i dużych jednostek rozmieszczonych u granic Rosji, ale ze wzmocnieniem obecnego statusu odstraszania i obrony. Wzmocnienie to ma polegać głównie na wyznaczeniu w silnych wojskowo krajach zachodnioeuropejskich brygad, które będą odpowiedzialne za konkretne odcinki potencjalnego frontu i utrzymywane w wysokiej gotowości do przerzutu na miejsce działań.

Dlaczego to model niemiecko-litewski? Po raz pierwszy został publicznie opisany w czasie wizyty kanclerza Olafa Scholza w Wilnie i jego odwiedzin u żołnierzy Bundeswehry stacjonujących na Litwie w ramach wielonarodowego kontyngentu NATO. Wówczas Niemcy zadeklarowały znaczne powiększenie sił kierowanych do tej misji (właśnie do wielkości brygady), ale zastrzegły, że większość pozostanie w gotowości na terytorium Niemiec. Na Litwę trafi zaś wyłącznie tzw. element dowodzenia. Natychmiast na głowę kanclerza posypały się gromy komentatorów i politycznych przeciwników, że Niemcy „jak zwykle” usiłują nie robić tego, co powinny, kluczą, a nawet oszukują sojuszników. Teraz okazuje się, że w ten sposób działać ma system przyjęty przez NATO dla wszystkich grup bojowych na wschodzie.

Założenie, wsparte analizą potencjału przeciwnika, jest takie, że z powodu wyczerpania zasobów wojskowych wojną w Ukrainie Rosja nie ma obecnie – i przez dłuższy czas mieć nie będzie – zdolności do wykonania nagłego i niespodziewanego ataku na kraje NATO, a czas, jakiego potrzebuje na koncentrację sił przed ewentualnym uderzeniem, pozwoli Sojuszowi na wzmocnienie przygranicznych kontyngentów. Powiększenie liczebne obecnych batalionowych grup bojowych jest możliwe i w praktyce ma już miejsce, ale wielkość brygad – kilka tysięcy żołnierzy w każdym z krajów wschodniej flanki – nie będzie wymogiem. Żołnierze nadal będą pełnić misję na zasadzie rotacyjnej, nie zostaną wybudowane nowe „stałe bazy NATO”, choć w praktyce pobyt tych wojsk ma stały charakter, a infrastruktura – zależna od możliwości państw gospodarzy – też czasami nie odbiega jakością od murowanych koszar.

Kraje wschodniej flanki, tzw. bukaresztańska dziewiątka, postulowały jednak, by wzmocnienie obecności wojskowej na wschodzie nastąpiło przede wszystkim poprzez zwiększenie liczby żołnierzy w wysuniętych bazach. Uzyskały sukces połowiczny – państwa NATO zobowiążą się co prawda do silniejszej obrony pogranicza z Rosją, ale głównie poprzez oddanie do dyspozycji wojsk na swoim terytorium, bez fizycznego wysyłania całych brygad na rubieże. Będzie to więc obrona trochę na odległość. Ułatwieniem szybkiego przerzutu mają być magazyny sprzętu i uzbrojenia, by w sytuacji kryzysowej można było wysłać na miejsce tylko żołnierzy. Słabością takiego rozwiązania jest to, że magazyny trzeba będzie zbudować, pilnować ich i chronić, a sprzęt w nich zgromadzony utrzymywać w stanie przydatności. Gdy np. amerykańska pancerna brygada wytacza się ze statków transportowych ze swoimi czołgami i transporterami, to na nich przez kilka miesięcy ćwiczy i je zabiera, kiedy kończy się rotacja. To jednak model ekspedycyjny, w NATO zwyciężył bardziej stacjonarny – magazyny mają być namiastką baz.

Czytaj też: Nowe szaty tyrana. Co dziś przeraża Putina?

Rosja – najważniejsze zagrożenie dla NATO

Silniejszy ma być też język użyty do opisu nowej rzeczywistości i nowego modelu obrony. Dziś zapisy koncepcji strategicznej mają zatwierdzać ambasadorowie krajów członkowskich na sesji Rady Północnoatlantyckiej. Rosja zostanie nazwana najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem, choć nie przeciwnikiem NATO. Takie sformułowanie ma dać polityczną podstawę do stanowczych działań w odstraszaniu i obronie, ale nie zamykać drogi do poprawy czy normalizacji relacji z Moskwą, o ile zakończy wojnę z Ukrainą i wycofa się na pozycje sprzed 24 lutego (w co niewielu członków NATO obecnie wierzy).

Precyzyjne zapisy objęte są na razie tajemnicą, ale od osób zaangażowanych w tworzenie koncepcji usłyszałem, że ma ona wyrażać podejście, które znamy już z wypowiedzi prezydentów, premierów i ministrów: NATO będzie bronić każdego centymetra swego terytorium, a próbę agresji ma powstrzymywać na granicach. Oznacza to położenie akcentu na odstraszanie przez odmowę dostępu dla wojsk przeciwnika zamiast odstraszania przez karę. Jak to pogodzić z brakiem brygad na granicach? Od jednego z dyplomatów usłyszałem, że to kwestia planów operacyjnych, które z natury są niejawne. W grę wchodzą różne rozwiązania, w tym odstraszanie przez zaporę ogniową, np. wytworzoną dzięki zmasowanemu użyciu lotnictwa i wykorzystaniu broni dalekiego zasięgu wystrzeliwanej z morza. Jeśli komunikat po szczycie będzie zawierał takie zapewnienie, częściowo zrekompensuje to obawy, iż NATO w nadzwyczajnej sytuacji poprzestało na półśrodkach.

Nasi dyplomaci w Brukseli uważają, że nie ma żadnego dramatu, i tak to uzasadniają: Polska niebywale zyskała w ostatnich miesiącach, kiedy jeszcze przed szczytem dokonywano wzmocnienia obecności sojuszniczej w regionie, głównie amerykańskiej i brytyjskiej, jeśli chodzi o wojska lądowe, ale już międzynarodowej, jeśli chodzi o lotnictwo czy siły morskie. Trudno byłoby jakiemukolwiek innemu krajowi wschodniej flanki dorównać do polskiego poziomu, gdy chodzi o liczbę amerykańskich żołnierzy. Jest ich w Polsce według najnowszych szacunków ok. 12 tys. i nawet jeśli nie stacjonują w żadnej stałej bazie, to stanowią najistotniejszy w regionie kontyngent USA. Co więcej, możliwe, że wskutek dwustronnych porozumień jakaś część tych wojsk rzeczywiście otrzyma wkrótce status stałego posterunku. Najbliżej takiego rozwiązania ma być w zakresie logistyki, a miejscem mikrobazy byłby Powidz, gdzie Amerykanie kończą budowę magazynu uzbrojenia dla brygady pancernej. Tak więc nawet bez „stałych baz NATO” w Polsce jest wystarczająco dużo sojuszniczych wojsk, by nie czuć obaw.

Poza tym nasze własne siły zbrojne liczące w sumie ok. 150 tys. żołnierzy są potęgą na regionalną skalę. Jakikolwiek realistyczny scenariusz konwencjonalnego ataku Rosji przeciwko Polsce oznacza zapewne napotkanie oporu porównywalnego do tego, jaki Putin napotkał w Ukrainie, a z pomocą sojuszników odpowiedź byłaby zapewne natychmiastowa i na dużą skalę. Taki atak zostałby więc najpewniej odparty, o ile nie towarzyszyłyby mu bombardowania nuklearne, które wojnę przeniosłyby w inny wymiar. Trzeba również patrzeć na mapę. Bezpośrednie zagrożenie rosyjskie dotyczy Polski w dużo mniejszym stopniu niż Ukrainy czy państw bałtyckich. Ukraina była de facto z trzech stron okrążona przez Rosję: od strony Białorusi, przez koncentrację wojsk na granicach samej Rosji, z zagarniętych w 2014 r. terenów obwodu donieckiego, z Krymu i Morza Czarnego. W przypadku Polski najbardziej zagraża Obwód Kaliningradzki i kierunek białoruski, gdzie Rosja musiałaby najpierw przesunąć swoje wojska i przygotować je do ataku, podobnie jak widzieliśmy to przed inwazją w lutym. Scenariusz ataku na Warszawę, Białystok, Gdańsk czy Lublin brzmi dramatycznie, ale nie może się równać z atakiem z wielu kierunków, jaki miał miejsce w Ukrainie.

Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk

Państwa bałtyckie alarmują

W gorszym położeniu są państwa bałtyckie. To dlatego premierka jednego z nich – Kaja Kallas z Estonii – wiła w dramatycznym tonie (co w świat puścił Financial Times”), że obecne plany obronne NATO są tak słabe, iż jej kraj zostałby zmazany z powierzchni ziemi w przypadku rosyjskiego ataku. Realia wojny w Ukrainie jasno pokazują, że nawet mała Estonia miałaby jak się przed Rosją bronić. Wypowiedź Kallas tak naprawdę miała przestrzegać przed zbyt słabą odpowiedzią NATO, jaka jest spodziewana na madryckim szczycie.

Niespełna półtoramilionowa Estonia nie jest w stanie wystawić ani sfinansować silnej armii i w konfrontacji z Rosją musi całkowicie polegać na sojuszniczym wsparciu. Jest dziś dla wszystkich jasne, że nawet najlepiej uzbrojone batalionowe grupy bojowe to za mało, by powstrzymać agresora. Dlatego Estonka, podobnie jak liderzy pozostałych państw bałtyckich, optowała przynajmniej za brygadą. Możliwe, że jej apel jeszcze coś zmieni do szczytu albo ułatwi wzmocnienie sojuszniczego kontyngentu na bazie dwustronnych porozumień z Wielką Brytanią czy Francją. Na razie koncepcja zdalnego wzmocnienia wysuniętej obrony jest dla państw bałtyckich dalece niesatysfakcjonująca.

Podobnie jak oddalająca się wizja przystąpienia do NATO Szwecji i Finlandii. Wejście tych krajów Skandynawii i Bałtyku znacząco wzmacniałoby potencjał obronny północnej Europy. Ale opór Turcji okazuje się dużo silniejszy, niż przewidywano, a rozpoczęte zaledwie w zeszłym tygodniu negocjacje trójstronne Ankara–Sztokholm–Helsinki pod auspicjami sekretarza generalnego NATO raczej nie przyniosą porozumienia do madryckiego szczytu. Najszybsze w historii poszerzenie NATO wciąż będzie najszybsze, ale nie wydarzy się w ciągu kilku miesięcy. Turcja chce uzyskać tak daleko idące koncesje, godzące niemal w porządek konstytucyjny Szwecji i Finlandii, że o kompromis będzie bardzo trudno. Prezydentowi Recepowi Erdoğanowi chodzi o tak silne przykręcenie śruby kurdyjskim aktywistom, że praworządne i liberalne państwa po prostu nie mogą się zgodzić.

Ta historia będzie mieć jeszcze kilka zakrętów, a ostatecznie może zależeć wcale nie od wyniku negocjacji, a tureckich wyborów w czerwcu przyszłego roku. W stolicach natowskich panuje bowiem przekonanie, że turecki prezydent wykorzystuje poszerzenie Sojuszu, by pokazać stanowczość przed wyborami, gdyż wcześniej nie protestował w rozmowach ze Sztokholmem i Helsinkami. Inne podejrzenie, o którym słychać w przedszczytowych kuluarach, jest jeszcze gorsze: że Erdoğan tak naprawdę mówi językiem Putina. Nawet Moskwa wydaje się mieć łagodniejsze podejście do tego poszerzenia NATO niż Ankara, co nie przestaje zadziwiać wielu wytrawnych dyplomatów.

Można jednak powiedzieć, że dzieje się rzecz normalna. Uzgodnienie głębokich zmian i epokowych decyzji w gronie 30 krajów okazuje się trudniejsze niż mówienie o przełomie i deklarowanie, że w Madrycie zadzieje się historia. Przy okazji każdy, w tym Turcja, gra swoją grę, i to najostrzej jak może. Ostatecznie zmiany będą, i na pewno na lepsze, ale stopniowe i na mniejszą skalę, niż przewidywali optymiści. Pesymiści nie zmarnują okazji, by mówić o rozczarowaniu, ogłosić porażkę, a może klęskę NATO. Realiści powiedzą, że osiągnięto i tak wiele, choć nie wszystko, i że było to do przewidzenia, bo tak zawsze wyglądają negocjacje na międzynarodowym poziomie.

Na pewno dziś nie ma co wieszczyć porażki, ale dobrze jest przynajmniej zredukować oczekiwania i trzymać kciuki, żeby mimo wszystko było lepiej. Na rozmaitych szczytach zdarzały się już dyplomatyczne cuda.

Czytaj także: Bałtyk w NATO, czyli jak Zachód zamyka Putinowi okno

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną