Po nikłym zwycięstwie w wyborach prezydenckich w kwietniu prezydent Francji Emmanuel Macron popadł w tarapaty: jego formacja w wyborach do Zgromadzenia Narodowego nie tylko nie zbliżyła się do wyniku sprzed 5 lat (351 mandatów), ale ze zdobytymi 246 mandatami nie uzyskała bezwzględnej większości. Prezydenta musi to bardzo boleć, gdyż praktycznie uniemożliwia jakikolwiek śmielszy program. Traci też UE, spośród przywódców unijnych tylko Macron zdecydowanie głosi potrzebę wzmocnienia jej jedności i znaczenia w świecie.
Potwierdziły się diagnozy o zdecydowanym wzroście skrajności we Francji. Największy sukces odniosło Zgrupowanie Narodowe Marine Le Pen z 89 mandatami (8 w poprzednim Zgromadzeniu). Jest na tyle silna, by jeśli nie blokować reform, to w każdym razie budzić złe demony w kraju – antyunijną postawę i niechęć do emigrantów. Mniejszym sukcesem może się też pochwalić lewak Jean-Luc Mélenchon, bo choć jego wyborcza formacja NUPES (Nowa Unia Ludowa Ekologiczna i Społeczna) uzyskała 142 mandaty, to stanowi patchworkowate porozumienie socjalistów, komunistów i zielonych i mało kto wierzy, że przetrwa próbę czasu.
Jak na ironię, przyczynę porażki Macrona upatruje się w jego wybujałym ego i arogancji wobec prostych ludzi, tymczasem w sieci krążą filmiki z butnymi odzywkami Mélenchona. „Ja jestem Republiką” – rzucił gniewnie w twarz jednemu z oponentów na ulicy, choć sam nawet nie kandydował do Zgromadzenia. Zwolennikom NUPES jakoś to nie przeszkadzało, a co gorsza Mélenchon choć nagle zaczął mówić o współpracy z Macronem w popieraniu Ukrainy, to nie wiadomo, jak to pogodzi ze swymi tradycyjnymi hasłami piętnującymi NATO i „imperializm amerykański”.
Problemem Francji jest też ciągle pogłębiająca się absencja wyborcza; aż 54 proc.