Świat

Watergate 50 lat później. To już inna Ameryka, inny świat

Od lewej Bob Woodward i Carl Bernstein. Obok Jeff Mason, szef Stowarzyszenia Korespondentów w Białym Domu Od lewej Bob Woodward i Carl Bernstein. Obok Jeff Mason, szef Stowarzyszenia Korespondentów w Białym Domu Jonathan Ernst / Reuters / Forum
Mija 50 lat od publikacji pierwszych tekstów Boba Woodwarda i Carla Bernsteina na temat podsłuchów w siedzibie Partii Demokratycznej. Najsłynniejsze śledztwo w historii dziennikarstwa wciąż jest więcej niż tylko symbolem.

„Przez 27 lat mojej służby publicznej nigdy nie czytałem, nie słuchałem ani nie oglądałem tak szokującego, podstępnego, nieprawdziwego dziennikarstwa” – mówił 1 listopada 1973 r. na konferencji prasowej w Białym Domu ówczesny prezydent Richard Nixon. Odniósł się w ten sposób do artykułów dwójki relatywnie mało znanych reporterów stołecznego dziennika. Bob Woodard, absolwent historii i literaturoznawstwa na Yale, po służbie w marynarce wojennej, dołączył do „Posta” w 1971, pół roku przed pojawieniem się pierwszych tropów w śledztwie. Carl Bernstein, który szedł zupełnie inną ścieżką, pracował tam już pięć lat. Był reporterem bardziej doświadczonym, nagradzanym. Niespecjalnie też poważał konwenanse i obowiązkową wtedy, zwłaszcza w gazetach takich jak „WaPo”, kohabitację z elitami wschodniego wybrzeża. Bernstein nie ukończył studiów na University of Maryland, bo zwyczajnie nie chciało mu się uczyć i wyleciał za słabe stopnie. Był w tym duecie niegrzecznym chłopcem. Nigdy nie wiązał krawata do końca, stosował niekonwencjonalne metody, w głębokim poważaniu miał spotkania z politykami i gwiazdami biznesu. Od tego był rok starszy Woodward, z dyplomem Ligi Bluszczowej, zniewalającym uśmiechem i talentem do zjednywania sobie intelektualistów.

Czytaj też: Nixon w Pekinie

Afera Watergate. „I am not a crook!”

Ich współpraca stworzyła wzorzec z Sevres dla światowego dziennikarstwa śledczego. 17 czerwca 1972 r. ówczesny szef „WaPo” Ben Bradlee przydzielił im sprawę włamania do siedziby komitetu krajowego Partii Demokratycznej. Biuro mieściło się w kompleksie zwanym „Watergate”, od którego afera wzięła potem nazwę. Miejska legenda głosi, że żaden z reporterów początkowo nie palił się do sprawy. Bernstein nie żył dobrze z Bradleem, do bólu stereotypowym przedstawicielem białej elity ze wschodu. Woodward z kolei uważał aferę za błahostkę i czekał na coś większego.

Animozje i znudzenie tematem trwały tylko chwilę. Obaj dziennikarze szybko zrozumieli, że zaczynają szarpać za nić przymocowaną gdzieś do serca Białego Domu. Nie wiedzieli tylko, gdzie dokładnie. Już 18 czerwca, dzień po pierwszym tekście, było jasne, że włamywacze, a dokładnie James W. McCord jest związany ze sztabem kampanii Nixona, który walczył wtedy o reelekcję. Na ten trop wpadli nie Bernstein i Woodward, ale reporterzy Associated Press. To ważny szczegół, bo pokazuje, jak istotny jest silny ekosystem wolnych mediów. Sukcesu „Posta”, Watergate, impeachmentu Nixona ani „Wszystkich ludzi prezydenta” nie byłoby bez dziesiątek osób, także z konkurencyjnych redakcji. Oprócz AP nad sprawą pracowały „Newsweek” i „Time”, a w samym „WaPo” kluczową rolę odegrał Bradlee i przede wszystkim wydawczyni gazety Katharine Graham. Jej rola była nie do przecenienia, bo duetem (nazywanym „Woodstein”) zarządzała na co dzień – Bradlee nie miał na to czasu. Bywało ciężko, perfekcjonizm Woodwarda wkurzał gorącokrwistego Bernsteina, w dodatku Graham regularnie odbierała pogróżki w pracy i domu.

Dalszy ciąg jest doskonale znany. Trzy miesiące po pierwszym tekście „WaPo” dokopał się do istnienia tajnego funduszu w komitecie Reagana, finansującego w dużej mierze nielegalne działania przeciw opozycji. Na przełom trzeba było czekać ponad rok, bo dopiero 16 lipca 1973 r., 11 miesięcy po pierwszej publikacji, były asystent Nixona Alexander P. Butterfield ujawnił w wywiadzie telewizyjnym, że prezydent dwa lata wcześniej zainstalował w gabinecie owalnym system do nagrywania rozmów. Wszystkich, jakie prowadził. Oznaczało to, że jeśli doszło do korupcji i łamania konstytucji, na pewno są na to dowody.

Jesienią było już wiadomo, że ów sznurek, za który 30-latkowie z „WaPo” pociągali od miesięcy, przymocowany jest do samego jądra amerykańskiej demokracji. Włada nim Nixon, który naprzemiennie oskarża gazetę o nierzetelność i próbuje przekonać Amerykanów, że „nie jest oszustem”. Jego „I am not a crook”, wypowiedziane 17 listopada 1973, przeszło do historii jako symbol obłudy i hipokryzji na najwyższych szczeblach władzy. I początek końca Nixona, który nastąpił formalnie 8 sierpnia 1974 r.

Czytaj też: Kulisy pracy dziennikarzy śledczych w USA. Co zmienił „Spotlight”?

Ameryka się zmieniła. A potem pojawił się Trump

Od tego czasu minęło pół wieku. Inna jest Ameryka, inny świat, inne są media i sam „Washington Post”. Nie zmienili się tylko Bernstein i Woodward. Ten drugi z ujawniania sekretów kolejnych prezydentów zrobił wielomilionową maszynę do zarabiania pieniędzy. Jego książki o głównych lokatorach Białego Domu są hitami, a drobiazgowość analizy i gęstość narracji to nadal poziom nieosiągalny dla zdecydowanej większości dziennikarzy. Ile znaczy dziedzictwo tamtej afery i postawy dziennikarstwa wobec szantażującej, przemocowej, skorumpowanej władzy? Najlepiej widać to znów w Waszyngtonie, gdzie toczą się przesłuchania w sprawie ataku na Kapitol z 6 stycznia 2020 r. Minęło pięć dekad, a Biały Dom dopiero co opuścił prezydent, który w butach Nixona czuł się świetnie. Społeczeństwo znów ogląda polityczny kabaret, a najważniejszy gracz na prawicy przekonuje świat, że rzeczywistość wygląda inaczej, niż wskazują na to fakty.

„Media w USA już nigdy nie będą miały swojego Watergate” pisze w „Washington Post” Margaret Sullivan, raczej depresyjnie komentując relacje mediów, społeczeństwa i polityki za oceanem. Wspomina złoty deszcz, który spadł na redakcję po tekstach Bernsteina i Woodwarda. Nagroda Pulitzera, film Alana J. Pakuly, dziesiątki książek, podkastów, dokumentów, karier. Według Sullivan największym sukcesem było wtedy jednak coś innego: Amerykanie dowiedzieli się, że ich własna władza gwałci każdą podstawową zasadę współżycia z obywatelami. I wyrazili sprzeciw jak kraj długi i szeroki. Bo afera Watergate nie była tylko elementem historii wschodu, towarzyską plotką Kennedych, Bradleech i innych bogatych rodzin. Była zimnym prysznicem dla demokracji, którą, nie ma wątpliwości, uratowały wtedy wolne media.

Dzisiaj, pisze Sullivan, takie zjednoczenie przeciw korupcji nie miałoby miejsca. Widać to na przykładzie Trumpa, który lada moment znów zawalczy o Biały Dom. Popierani przez niego kandydaci zgarniają kolejne nominacje w republikańskich prawyborach do Kongresu. To nie tylko wina klasy politycznej, ale też mediów. Bo, trafnie zauważa felietonistka, „50 lat temu Amerykanie nie mieli swojego Fox News, które powiedziałoby im, żeby spojrzeli w drugą stronę”.

Czytaj też: Czy Donald Trump mógł wywołać wojnę? Nowe rewelacje Woodwarda

Watergate się nie powtórzy

Z okazji rocznicy na łamy dziennika wrócili też Bernstein i Woodward. Nie mają złudzeń. Uderza zwłaszcza fragment, w którym piszą: „Przez prawie pół wieku analizowaliśmy i pisaliśmy o Nixonie, niemal przekonani, że Ameryka już nigdy nie będzie miała prezydenta, który tak zdepcze jej interes narodowy i osłabi demokrację przez zuchwałe dążenie do własnych celów: prywatnych i politycznych. A potem pojawił się Trump”.

Obaj zwracają uwagę na podstawowe różnice między Watergate i 6 stycznia. Pięć dekad temu Nixon stracił stanowisko, bo niezgodę na jego działania wyrazili wszyscy aktorzy życia publicznego. Społeczeństwo, media, ale też Kongres, wreszcie Sąd Najwyższy. Dla każdej ze stron było nie do zaakceptowania, że prezydent nie przestrzega zasad demokratycznej rywalizacji – świętych dla amerykańskiego systemu. Wtedy instytucje były nie tyle silne, ile wręcz tytanowe. Nawet nie drgnęły, gdy okazało się, że najważniejszy człowiek w państwie gra na jego szkodę. Nie było innego scenariusza niż pozbawienie go urzędu.

Z Trumpem według Bernsteina i Woodwarda jest inaczej. Jest do Nixona podobny, nienawidzi zasad, instytucji i norm. Nie rozumie, dlaczego jako prezydent nie mógł ich naginać dla własnych korzyści. W końcu jest pierwszym obywatelem USA, a Amerykanie – w jego mniemaniu – go kochają. Inaczej wobec Trumpa zachowuje się jednak świat. Wyborcy, do których w wielu przypadkach bardziej pasuje słowo „wyznawcy”, nie opuścili go. Wydrenowana z politycznego talentu i zdominowana przez eksprezydenta Partia Republikańska nie poparła impeachmentu, zostawiając Trumpowi furtkę do walki o kolejną kadencję. Jego alternatywne wizje historii powiela stacja Fox News, która nie opisuje rzeczywistości, ale ją kreuje. W takim klimacie, piszą dziś zgodnie młodzi i starzy dziennikarze „WaPo”, Watergate utonęłoby w szumie informacyjnym.

Być może to prawda. A może nie. W końcu fundamentalną rolę w procesie impeachmentu Trumpa odegrał „New York Times”, opisujący szantaże wobec Ukrainy w zamian za kompromitujące materiały na Huntera Bidena. Takie pytania z definicji muszą jednak pozostać otwarte. Faktem natomiast jest, że nic nie jest tak ważne dla zdrowia demokracji jak poinformowany i wyedukowany elektorat. To od zawsze była rola mediów. Dziś znacznie trudniej ją realizować – w USA, ale też na Węgrzech, w Rosji, Polsce. „Trudne” to jednak nie to samo co „niemożliwe”.

Czytaj też: Ameryka ogląda, jak Trump podżegał do puczu. Czy to mu zaszkodzi?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną