Zwolennicy lewicy w całej Europie mają serdecznie dość wyborczych porażek. Każdy, nawet mały sukces skrupulatnie odnotowują, jak np. zwycięstwo Pedro Sáncheza w Hiszpanii, Olafa Scholza w Niemczech czy ostatnio nawet Anthony’ego Albanese’a w odległej Australii. Nic dziwnego, że francuskie wysiłki jednoczenia lewicowych partii także wywołały w tym środowisku falę entuzjazmu.
We Francji po kwietniowych wyborach prezydenckich, które po raz drugi wygrał Emmanuel Macron, na scenie publicznej zrobiło się dziwnie pustawo i niemrawo. Para niedawnych rywali – Macron i Marine Le Pen – zdecydowanie przestała ekscytować rodaków. Nowy stary prezydent po prostu wrócił do pracy: wystąpił z apelem o reformę Unii, zajął się rozgrywkami wokół układania list przed wyborami parlamentarnymi, które już 12 i 19 czerwca, i powołał kolejny rząd technokratów. Le Pen zaś w ogóle znikła – zmęczona porażką udała się na urlop.
I właśnie w to opustoszałe miejsce wdarł się charyzmatyczny lider skrajnej lewicy Jean-Luc Mélenchon – ponad 70 lat na karku, grube okulary na nosie, wciąż gęsta, siwa czupryna. Trybun ludowy nie udał się na żadne polityczne wywczasy. Przeciwnie – przyciągnął uwagę, bezczelnie ogłaszając się przyszłym premierem Francji.
Trzeba mieć tupet!
Mélenchon w wyborach prezydenckich był trzeci i nie wszedł do drugiej tury. Ale zdobyte przez niego prawie 22 proc. poparcia niezmiernie ucieszyły lewicę. Lider partii Francja Nieujarzmiona (La France Insoumise) poszedł więc za ciosem i od rana do wieczora trąbił w mass mediach o zmartwychwstaniu lewicy. Ta bezczelność – a w najlepszym razie pochopność – opłaciła się wizerunkowo i sondażowo.
Z jednej strony, do Mélenchona nie przykleiła się łatka wiecznie przegranego, która prześladuje Le Pen.