Gdyby wybrać jedynie trzy najbardziej wymowne momenty tego procesu, pierwszy byłby następujący: Johnny Depp z okna swojego czarnego Lincolna Navigatora macha do wiwatujących fanów zebranych przed sądem w Fairfax, w stanie Wirginia. Jego samochód podjeżdża pod budynek, aktor wysiada, odwraca się do tych, którzy czekali tu na niego od wielu godzin, uśmiecha się i wchodzi do sądu. Kilkoro fanów aktora w tym samym czasie przy stanowiskach reporterskich opowiada, że wzięło cały przysługujący im w roku urlop, żeby o tym historycznym procesie opowiedzieć kiedyś swoim dzieciom. Ten sam tłum gwiżdże, gdy pod budynek podjeżdża Amber Heard. I tak przez siedem tygodni, dzień w dzień.
Druga scena rozgrywa się już w środku budynku. Jedna z kilku kamer umieszczonych w sali sądowej skupia się na Heard, kiedy ta odwraca się do swojego prawnika, wymienia z nim kilka słów, uśmiecha się, a potem zauważa, że jest obserwowana. Wtedy nieruchomieje, a jej twarz przybiera smutny, zasępiony wyraz. Nie zdaje sobie sprawy, że tych kilka sekund, skompilowanych później w tysiące krótkich internetowych filmików, zostanie wykorzystane jako ostateczny dowód na jej obłudę. Bo w tym utrwalonym wizerunku Amber ma być jednocześnie – można powtórzyć za tytułem książki Lisy Appignanesi – „szalona, zła i smutna”.
W trzeciej scenie kamera łapie ostrość na biurku, przy którym siedzą Depp i jego prawnicy. Na stole pomiędzy nimi leży garść kolorowych żelków, które aktor będzie racjonował w trakcie zeznań. Ta strona sali sądowej wydaje się ze sobą zżyta. Aktor wymienia z prawnikami uśmiechy, potem wraca do swojego szkicownika. Camille Vasquez, cała w bieli i z podpiętym mikroportem, podnosi się, by wygłosić mowy końcowe. Milenialsi i pokolenie Z na Twitterze, TikToku i Instagramie nie mogą wyjść z zachwytu, jak adwokatka kilka dni wcześniej rozłożyła Amber „na łopatki”, a teraz postawi ostatnią kropkę nad i.