„Gdy przyszła wojna, Ameryka była na skraju popełnienia kolejnego aktu ponadpartyjnej głupoty” – napisał uznany analityk i komentator z ośrodka CSIS Anthony Cordesman, wyrażając ulgę, że nie stało się to, co mogło się stać już kilka miesięcy wcześniej. Wbrew zapowiedziom ekipa prezydenta Joe Bidena nie opublikowała oczekiwanych na początku roku strategii bezpieczeństwa, strategii obronnej i przeglądu doktryny nuklearnej Stanów Zjednoczonych.
Opracowuje je i ogłasza każda obejmująca władzę administracja, by dochować tradycji i nadać własny ton amerykańskiej „wielkiej strategii”. Ta ostatnia jest trochę jak yeti; wszyscy wiedzą, że istnieje, ale nikt jej nigdy nie widział. Dlatego realny pogląd na to, czego Ameryka chce w danym momencie od świata i jak zamierza to osiągać, dają właśnie te prezydenckie dokumenty. To zatem dużo więcej niż zadrukowany papier.
Czytaj też: Amerykańskie abramsy przeszły Wisłę. Historyczne manewry w wojennym czasie
Strategie pisane w czasie rosyjskiej agresji
Jednak w momencie, gdy ten papier w wersji Bidena był już gotowy do druku, było jasne, że Rosja uderzy na Ukrainę, a skutki nowej wojny w Europie mogą być poważne. Pod koniec ubiegłego roku przeważały – odwrotnie niż dziś – przekonania o sile Rosji i słabości Ukrainy, nie spodziewano się wojny tak długiej i zaciętej. Ale sam fakt przewidywania przez wywiad USA nieuchronnego jej wybuchu musiał powstrzymać urzędników przed publikacją czegoś, co mogłoby się od razu zdezaktualizować.
Tym bardziej że przygotowywana przez niemal rok od objęcia urzędu strategia Bidena nie miała się różnić aż tak bardzo od strategii Trumpa: „globalnej rywalizacji”, w której pierwszym rywalem USA były Chiny. Zmienić miały się przede wszystkim język i instrumenty. O ile Trump hołdował hasłu „America First”, a z sojusznikami chciał zawierać najwyżej opłacalne dla USA deale, o tyle Biden chciał powstrzymywać i przeciwstawiać się chińskiej ekspansji na bazie sojuszy opartych na wartościach i współdziałaniu. Ale przechyłu na Pacyfik nie zamierzał zmieniać. W prowizorycznych „wytycznych” polityki bezpieczeństwa USA, wydanych w marcu 2021 r., słowo „Chiny” pada 15 razy, a „Rosja” tylko pięć i nigdy w kontekście zagrożenia wojennego. Słowo „Ukraina” nie pada tam wcale. Biden deklarował natomiast, że zarówno z Moskwą, jak i Pekinem chce prowadzić rzeczowy dialog. To był czas, gdy zawołaniem Białego Domu wobec Kremla było oczekiwanie „stabilnych i przewidywalnych” relacji mimo oczywistych i głębokich różnic, a nadzieją nowego prezydenta na jakąś normalizację było szybkie spotkanie z Putinem w Genewie.
Wtedy jednak Rosja była już po pierwszym sprawdzeniu gotowości wojsk u granic Ukrainy i szykowała się do drugiego (ćwiczeń Zapad). Dopiero trzecie podejście pod granice, tym razem w szyku bojowym i z całą – średnio skuteczną – logistyką postawiło na nogi wywiad i wojskowych. „On naprawdę to zrobi” – przyznał w którymś momencie sam Biden.
Czytaj też: Nowe szaty tyrana. Co dziś przeraża Putina?
Rosja jak ostry stan chorobowy
Ostatni rok pokazał, że skupienie uwagi Ameryki na Chinach i Pacyfiku może niekoniecznie ułatwiło Rosji przygotowania do wojny, ale z pewnością opóźniło proces uświadamiania zagrożenia elitom politycznym, mediom i społeczeństwu. Kiedy w Waszyngtonie przez ostatnie kilka lat w kuluarach władzy słychać było wyłącznie „China, China, China”, o Rosji zbyt długo nikt nie chciał na poważnie rozmawiać. Przyznawano, że jakieś zagrożenie istnieje, ale traktowane było raczej marginalnie, bo dominowała – dokonywana na podstawie realistycznych przesłanek – analiza, że Putin za dużo by na wojnie stracił, a na rosyjskie groźby i dla uspokojenia sojuszników wystarczy odstraszanie w ramach NATO. Jeśli wytyczne z marca ubiegłego roku miały być podstawą szerszej strategii, to już wówczas rozjeżdżały się z realiami i potrzebami.
Od tego czasu podejście władz USA do Rosji radykalnie się zmieniło. To z Waszyngtonu popłynęły w świat najpoważniejsze ostrzeżenia o nadchodzącej inwazji. Przed wojną i w jej trakcie Ameryka wysłała do Europy kilkadziesiąt tysięcy dodatkowych żołnierzy, zorganizowała transatlantycki most logistyczny i objęła Ukrainę swoistym militarno-finansowym patronatem, którego wartość przekroczyła już 40 mld dol. Biden nazwał Putina rzeźnikiem, w Warszawie mówił, że nie może długo rządzić, i uruchomił mechanizmy, które mają sprawić – jak wyjaśniał sekretarz obrony Austin – by Rosja została tak osłabiona, że nie będzie w stanie już nikogo więcej zaatakować. Nawet jeśli prezydent nie zapisał tych dyrektyw w strategicznym dokumencie, to po wielokroć podkreślał, że chodzi o długoterminowy wysiłek USA i ich sojuszników wymierzony w tradycyjnego przeciwnika Zachodu, który postanowił porzucić nawet pozory pokojowego współistnienia i wybrał wojenną konfrontację. Brzmi to jak strategiczny cel wart zapisania w strategii.
Amerykański pogląd na Rosję zmienił się również w dokumentach. Potwierdza to wypuszczony przez administrację Bidena pod koniec lutego, ale już po inwazji Putina na Ukrainę, zaledwie półtorastronicowy jawny wyciąg z tajnej strategii obronnej wysłanej do Kongresu. Pentagon określa w nim Rosję jako „pilne zagrożenie”. W oryginale użyto słowa „acute”, na co dzień częściej stosowanego na określenie objawów chorobowych niż zjawisk geopolitycznych. „Acute”, czyli ostre. Ma jednak to do siebie, że przechodzi po zastosowaniu właściwego lekarstwa. Użycie tego określenia wobec rosyjskiej agresji może sugerować, że ekipa Bidena ma receptę, w laboratorium przygotowała remedium, a po zaaplikowaniu spodziewa się ustąpienia ostrych dolegliwości. Być może przejścia w stan przewlekły, dlatego Biden wskazywał, że problem Rosji da się opanować tylko w długiej perspektywie, dzięki skoordynowanemu współdziałaniu formalnych sojuszników i krajów „myślących podobnie”.
Jednolita odpowiedź na rosyjską agresję przytaczana jest w skrótowym dokumencie jako przykład skutecznego osiągania celów przez Amerykę powiązaną dwustronnie korzystnymi sojuszami. Proporcja słów też jest już inna niż rok temu, o Rosji mowa cztery razy, o Ukrainie dwa, o Chinach tylko raz – jako najważniejszym wyzwaniu i kroczącym zagrożeniu dla USA.
Czytaj też: Czy w tej wojnie naprawdę chodzi o Donbas?
Chińskie zagrożenie
„Ameryka nie może sobie pozwolić na strategię, która skupia się tylko na jednym poważnym zagrożeniu czy regionie” – konkluduje Anthony Cordesman, wcześniej stwierdzając, że reakcja USA na wojnę w Ukrainie powinna w pełni odzwierciedlać koniec złudzenia globalizacji i kresu historii, a przede wszystkim zerwać z zastępowaniem retoryką realistycznych planów, programów i budżetów, w tym zbrojeniowych. Jego zdaniem nie ma możliwości, by 3 proc. PKB, jakie USA wydają na obronność, wystarczyło na jednoczesne przeciwstawienie się – a być może konflikt zbrojny – z Rosją i Chinami.
Bo chińskie zagrożenie nie znika w cieniu rosyjskiej wojny, być może nawet rośnie, świadome chwilowego spadku zainteresowania. Jeszcze przed atakiem Putina analitycy mnożyli scenariusze, jak zachowają się Chiny i czy nie skorzystają z okazji, by zaatakować np. Tajwan, wciągając Amerykę w wojnę na dwa fronty. Pekin przyjął jednak postawę wyczekiwania, tak na osłabienie Rosji, jak na wykrystalizowanie się podejścia Ameryki. Co prawda werbalnie Chiny wsparły rosyjskie obiekcje wobec NATO, ale na razie nie wykazały się istotną militarną pomocą dla Rosji. Za to nie przestają pokazywać rosnących możliwości na Morzu Południowo- i Wschodniochińskim, gdzie Ameryka spodziewała się wybuchu gorącej wojny wcześniej niż w Ukrainie.
Aktualne oceny wywiadu mówią, iż Chiny osiągną wojskową gotowość do aneksji Tajwanu w 2027 r. Nie oznacza to automatycznej agresji, ale sprawia, że USA muszą jednocześnie kontynuować reformy wojskowe, zbrojenia i przebudowę sojuszy pod kątem odstraszania Chin na Pacyfiku, podjąć nowe zadanie wzmocnienia NATO w Europie i kontynuacji wsparcia dla Ukrainy w celu pokonania Rosji na polu walki i uniemożliwienia Putinowi kolejnej agresji. Jeśli dodać zagrożenie technologią rakietowo-nuklearną w rękach Kim Dzong Una i nierozwiązany problem ambicji nuklearnych Iranu, rysują się dla Ameryki cztery główne strategiczne obszary i cele – nie nowe, ale wymagające nowego opisu i bardziej dynamicznego podejścia.
Z Rosją będzie o tyle łatwiej, że „koalicja chętnych” już się wytworzyła, a amerykańskie przywództwo w niej – lub nieodzowność – nie są kwestionowane. Szczególnie na tle porażki i kompromitacji polityki Berlina i Paryża wywołany agresją Putina kryzys daje Ameryce zupełnie nowe perspektywy powrotu do Europy jako głównego czynnika stabilności, bezpieczeństwa i zaufania. To wielki kapitał, którego wartość Waszyngton powinien docenić w perspektywie zmian w UE i NATO. Wejście do Sojuszu Szwecji i Finlandii wzmocni północno-wschodnią flankę, obóz państw zaniepokojonych zbrojnym szaleństwem Putina, a jednocześnie sprzyjających obecności Ameryki w Europie.
Transatlantycki system bezpieczeństwa rozciągać się będzie nie tylko od Lizbony po Wilno, ale też od Półwyspu Kolskiego do Peloponezu, co uwydatni oś północ–południe i powiększy obszar „frontowy” NATO i Unii. Oba kraje skandynawskie nie pozostawiły wątpliwości, że wchodząc do NATO, oddają się pod ochronę Ameryki i deklarują wolę pełnej współpracy. Od końca zimnej wojny nie było w Europie, zwłaszcza w jej wschodniej i północnej części, tak dobrego klimatu dla Stanów Zjednoczonych. Strategia Bidena będzie świetną okazją, by go wykorzystać.
Czytaj też: Jacyś mało mobilni ci Rosjanie. I jeżdżą na złomie