KATARZYNA KACZOROWSKA: – Rosyjskie zbrodnie w Buczy, Irpieniu, Borodiance były dla pana zaskoczeniem, czy można było się ich spodziewać?
JURIJ ANDRUCHOWYCZ: – Mam osobisty stosunek do tych miejsc. W Irpieniu byłem jako młody poeta na pierwszym seminarium dla młodych twórców, bo Związek Pisarzy ma tam Dom Pracy Twórczej. Tydzień czy dwa później zmarł Czernienko, po którym władzę w ZSRR objął Gorbaczow. Do tych miasteczek przeniosło się na stałe sporo moich znajomych artystów, pisarzy, tłumaczy. Tacy hipsterzy prowadzący normalny, europejski styl życia. Prawie wszyscy pracują w domu i mieszkając na prowincji, mieli blisko Kijów, akurat tak, by móc wyskoczyć na koncert, spotkanie, spektakl. Tworzyła się tam specyficzna, fajna społeczność, w znacznej mierze wywodząca się z Ukrainy zachodniej. Najpierw ci ludzie pojechali do Kijowa, a potem z niego uciekli…
Dlatego to, co się tam działo przez kilka tygodni rosyjskiej okupacji, było dla mnie bardzo bolesne. W Irpieniu, w ośmiopiętrowym bloku, na szóstym piętrze, mieszkał mój najbliższy przyjaciel, poeta Ołeksandr Irwaniec. I nie mógł uciec, bo razem z nim i żoną w tym mieszkaniu była też jej umierająca, ponad 90-letnia matka. Ani nie mogli jej zostawić, ani nie mieli jej jak zabrać. No więc on pisał ostatnie strony swojej nowej powieści, a za oknem latały pociski. Dzień i noc.
Uratował się?
Uratowała go desperacka grupa wolontariuszy.
Dlaczego desperacka?
Bo pod ostrzałem, ryzykując życiem, ratowali własnym autem znanych ludzi. Wywieźli ich do Kijowa, matka jego żony zmarła kilka dni temu. I oczywiście trochę słyszałem, a potem też czytałem o bestialstwie Rosjan, ale nie sądziłem, że to będzie i moje doświadczenie.