Mołdawskie media pod koniec ubiegłego tygodnia codziennie informowały o strzelaninach na granicy między separatystycznym regionem Mołdawii – Naddniestrzem a Ukrainą. Kijów oficjalnie milczy, podobnie zresztą jak Kiszyniów. Ale separatyści alarmują, że to Ukraińcy zaczęli i dopuszczają się „ataków terrorystycznych” na terytorium ich samozwańczej republiki. Mają ponoć strzelać przez granicę, atakować budynki wywiadu wewnątrz naddniestrzańskiego terytorium i wysyłać uzbrojone drony. Jednocześnie separatyści krytykują Unię Europejską, że tylko dorzuca do ognia, proponując pomoc Republice Mołdawii.
Według mołdawskiej telewizji Kanał 24 ukraiński kontrwywiad, a za nim służby mołdawskie jeszcze w zeszłym tygodniu twierdziły, że to tylko przygrywka – kampania dezinformacyjna, która ma przygotować grunt pod rosyjską interwencję w tym parapaństwie, wciśniętym między Dniestr a Ukrainę. Kreml miałby w ten sposób otworzyć kolejny front przeciwko Ukraińcom, a przy okazji uznać niepodległość Naddniestrza. I to szybko, żeby było co świętować w Dniu Zwycięstwa 9 maja. Potem nastąpiłaby powtórka z Krymu: referendum i przywrócenie Naddniestrza, a może i całej 3,5-milionowej Mołdawii, w końcu byłej republiki radzieckiej, na łono Matuszki Rosiji.
Źródła wywiadowcze twierdzą, że Rosjanie mają planować lotniczy desant z Krymu na Naddniestrze i jednoczesne wzniecenie „kierowanych protestów” w samym Kiszyniowie. Ostatecznie do tak wzburzonego państwa miałyby lądem wkroczyć rosyjskie jednostki. Rosyjski generał Rustam Minnekajew ujawnił, że armia wcześniej chce zająć południe Ukrainy, aż do granic Naddniestrza. To przy okazji odcięłoby Ukrainę od Morza Czarnego. Minnekajew twierdzi, że „Rosja nie ma wyboru”, bo rosyjskojęzyczna ludność Naddniestrza jest prześladowana.