Górnik Konstantin Dołgich leżał z rozrzuconymi ramionami. Tuż koło leja po pocisku, który go zabił chwilę po 6.30. Na czarnym, zalanym krwią asfalcie wyglądał jak Jezus na krzyżu. Aleksandra, emerytka, nie chciała patrzeć. Jej syn Sierioża patrzył, ale nie miał przekonania: – Jakby trochę podobny do Kosti, ale nie wiem.
Dopiero Walerij z merostwa rozwiał wątpliwości: – Dołgich, Dołgich. Żona już rozpoznała.
Odłamki oberwały górnikowi obie nogi. Posiekały głowę i korpus. Obok leżą dwa ciała, tu jeszcze gorzej. Tylko po strzępkach ubrań można się domyślać, że zginęły kobiety. Placyk we krwi, kawałki ciał wszędzie. Cisza i odór śmierci. Ludzie stoją za rogiem, nie idą tam. Strach, że znów zaczną bombardować. Jeden odważny chyłkiem poszedł, narzucił na ciała białe szmaty.
Po dwóch godzinach od wybuchu, gdy Walerij Suprun i Maks Werbowski przywieźli do miasta czarne worki (tu na miejscu zabrakło ich już dawno), można było zacząć działać. Dima z kolegą zbierają szczątki – kawałek po kawałku – do czarnych worków. Wypili już po solidnym kielichu. Pracują, ręce we krwi po łokcie.
Ciała kobiet zaniosą w cztery osoby na tymczasowy cmentarz. Po prostu chwycą worek za rogi: „Damy radę. Mało z nich zostało”. Konstantin jest znacznie cięższy, załadują go na taczkę.
Rakieta spadła na placyk koło schronu w centrum górniczego Wuhłedaru w Donbasie we wtorek, 3 maja o poranku. Przed wielką beczką z wodą stało kilka osób. Chcieli napełnić wiaderka na resztę dnia. Odłamki rozwaliły plastikowy pojemnik na drobne kawałki. Ludzie też nie mieli szans.
Maks Werbowski uważa, że zwyczajnie stracili czujność: – Przez kilka ostatnich dni Rosjanie strzelali mniej. Piękne słońce. Rozluźnili się – i nieszczęście gotowe.