Pozostała ósemka kandydatów, przeważnie skrajna lewica - łącznie 14 proc.
Nikt we Francji nie wygrywa wyborów prezydenckich w pierwszej turze, w której wyborca oddaje „głos sympatii"; dopiero w drugiej, prawdziwej - 6 maja - „głos użyteczny". Ale rachunek jest skomplikowany: na panią Royal będzie głosować większość skrajnej lewicy i zieloni, na Sarkozy'ego elektorat Le Pena.
I dalej nie wiadomo, kto wygra, gdyż Sarkozy, mimo ponadpięciopunktowej przewagi - ma duży elektorat negatywny. Prezydent powinien uosabiać jedność Francuzów, a więc łączyć, a nie dzielić, uspokajać, a nie zadrażniać - podkreśla wielu komentatorów. Tymczasem do tej roli bardziej nadaje się pani Royal niż Sarkozy, który, choć pracuje nad swoimi nerwami, nie potrafi złagodzić wizerunku człowieka wzburzonego.
Chociaż Francuzi wykazali rekordowo wysokie zainteresowanie wyborami - frekwencja 84,6 proc. - zagraniczni komentatorzy kpią z nich na całego, gdyż wszyscy kandydaci unikali jakichkolwiek recept na głębokie problemy strukturalne Francji. Nic dziwnego, że szwajcarski profesor ekonomii Jacques Neirynck nazwał francuskie wybory „gigantyczną, groteskową komedią, która zaciemnia prawdziwe problemy: najważniejsze to uwieść wyborcę, uśpić - zamiast skłonić do myślenia".
Trudno się więc spodziewać większych - choć koniecznych - zmian, niezależnie od tego, kto ze zwycięskiej pary zamieszka w Pałacu Elizejskim.