„Uff…” – to bodaj najwymowniejszy komentarz prasy światowej na temat reelekcji Emmanuela Macrona. Zamiast entuzjazmu zaledwie ulga wśród zwolenników liberalnej demokracji, bo kolejnego sukcesu w Europie nie odniosła skrajna prawica. Ale to wcale nie oznacza końca kłopotów.
Emocje z finału kampanii wyborczej wyparowały tak szybko, jakby zażarta rywalizacja w ogóle nie miała miejsca. Ostatecznie w głowach wyborców na przyszłość pozostały nie obietnice zwycięzcy, ale zaskakujące rozważania o „pyrrusowym zwycięstwie” – o tym, że Macron został „źle wybrany”, co ma przekładać się na przebieg kampanii przed wyborami parlamentarnymi, które już w czerwcu.
Dyskusja o „wadze mandatu” jest niedorzeczna. Macron pokonał Marine Le Pen stosunkiem 58,5 do 41,5 – o wiele wyżej niż w sondażach. A warto pamiętać, że dwaj ostatni prezydenci zakończyli piastowanie urzędu już po pierwszej kadencji. Nicolasa Sarkozy’ego pokonał w walce wyborczej François Holland, a sam Holland wobec rekordowej niepopularności w ogóle nie odważył się ubiegać o reelekcję.
Poza obecnym prezydentem w długiej historii V Republiki (od 1959 r.) zaszczytu reelekcji w wyborach powszechnych dostąpili tylko François Mitterrand oraz Jacques Chirac. Ten pierwszy w 1988 r. wygrał drugą kadencję z wynikiem 54 proc., ten drugi przy aż 80-procentowym poparciu zmiażdżył w 2002 r. ojca Marine Le Pen – Jeana-Marie. Doszło wówczas do nadzwyczajnej mobilizacji przeciwko kandydatowi skrajnej prawicy, dawne dzieje. Biorąc pod uwagę same liczby, sukces Emmanuela Macrona sprzed dwóch tygodni to jedna z największych wygranych wyborczych w historii obecnego ustroju Francji.
Suwereniści i europeiści
Znaczenie zwycięstwa Macrona jako pierwszy podważył lider lewicy Jean-Luc Mélenchon.