Brytyjski rząd ogłosił, że nielegalnych imigrantów, którzy przybywają drogą morską albo ukryci w ciężarówkach, będzie się wysyłać do Ruandy w środkowej Afryce. Tam będą mogli złożyć wniosek o azyl, a jeśli przejdą pozytywnie procedurę, będą mogli tam zamieszkać, przy brytyjskim wsparciu jeśli chodzi o reorientację zawodową i naukę języka. Natomiast drzwi do Albionu będą mieli zamknięte. Boris Johnson ogłosił, że jest to gest humanitarny, ma uderzyć w przemytników i ograniczyć skalę nieszczęść. W zeszłym roku małymi łódkami i pontonami przeprawiło się 28,5 tys. osób. W tym jest już po 600 osób dziennie i szybko ich przybywa. Data ogłoszenia porozumienia nie jest przypadkowa: 5 maja w Anglii i Szkocji odbędą się ważne wybory lokalne, a jedną z najistotniejszych i niedotrzymanych brexitowych obietnic Johnsona było przywrócenie kontroli nad granicami. Potrzebny był symboliczny krok. W tej konkretnej sprawie brexit akurat mocno utrudnił zadanie, bo przestało obowiązywać wiele unijnych porozumień, np. o udzielaniu azylu, i Londyn z kłopotem został sam.
Rozmowy z Ruandą trwały od 8 miesięcy; podobne prowadzą Duńczycy, po decyzji parlamentu zezwalającej na ten swoisty (nie)ludzki outsourcing. Pionierem była tu Australia, która od 2012 r. wysyła swoich boat people do obozów na Papui-Nowej Gwinei i Nauru, gdzie mają czekać na rozpatrzenie wniosków o azyl. Ten australijski precedens nie jest zbyt zachęcający, jeśli już nawet pominąć wątpliwą stronę etyczno-prawną. Rzecz jest kosztowna, nie odstrasza nowych nielegalnych migrantów, a organizacje praw człowieka wielokrotnie alarmowały o nieludzkich warunkach w obozach, co idzie na konto odległego gospodarza. W Ruandzie, która nie słynie z przestrzegania praw człowieka, może być podobnie. Poza tym większość ludzi z łódek pochodzi z Iraku i Iranu, więc przymusowe przesiedlenie w środek Afryki może być dla nich sporą życiową niespodzianką.