Na przełomie lutego i marca szwajcarskie hotele stały się nagle sceną dość nietypowych sytuacji. W najbardziej luksusowych kurortach, które do tej pory przyjmowały rosyjskich turystów z otwartymi ramionami, atmosfera zgęstniała, bo stali się z dnia na dzień niepożądani, wręcz problematyczni. Odcięcie Rosji od SWIFT i sankcje spowodowały, że wysokie rachunki za pobyt okazały się niemożliwe do uregulowania. Informacja rozeszła się w St. Moritz, Zermatt, Montreaux i innych miejscach słynących z drożyzny i niespecjalnie wysokich etycznych standardów dotyczących pochodzenia pieniędzy klientów. Na hotelarzy padł blady strach – Rosjanie stanowili 20, nawet 30 proc. obłożenia. Część uregulowała rachunki w pierwszych dniach inwazji, zanim rosyjskie konta zostały zablokowane. Ale niektórych sankcje zastały w samym środku alpejskiej zabawy.
Czytaj też: Rosja nie jest tak odporna na sankcje, jak twierdzi Putin
Hotele zamieniły się w lombardy
Karta płatnicza była na ogół bezużyteczna, przelewu nie dało się wykonać, a za atrakcje trzeba jakoś zapłacić. Jak opisuje Andrew Tuck, redaktor naczelny magazynu „Monocle”, część znanych kurortów zamieniła się w punkty jubilerskie i lombardy. Rosjanie płacili tym, co mieli... na sobie: biżuterią, futrami, zegarkami. Niektóre z tych dóbr, twierdzi Tuck, dopiero co kupili, a Rosjanie oddawali je oryginalnie zapakowane, nieużywane. Hotelarze, według relacji świadków, nie wzgardzili kosztownościami. Oddawali je do wyceny, by oszacować, czy przedmioty pokryją pobyt. Jeśli nie – otwarcie prosili o więcej.
Szwajcarska anegdota specjalnie nie dziwi ani nie skłania do współczucia. Zdecydowana większość uwięzionych w Szwajcarii, Tajlandii, na Kubie i Malediwach bogatych Rosjan to prokremlowscy oligarchowie otwarcie Putina wspierający albo milcząco aprobujący jego politykę. Przez ostatnie 22 lata nie dało się w Rosji wzbogacić bez wiedzy prezydenta. Ale problem mają też zwykli turyści.
Czytaj też: Sankcje cofną Rosję prawie do epoki kamienia łupanego
Uwięzieni na rajskich plażach
Według szacunków „The Economist” opartych na wyliczeniach Rosyjskiej Izby Turystycznej na początku kwietnia w Tajlandii przebywało ok. 7 tys. rosyjskich turystów bez opcji powrotu do domu. Plaże, zwłaszcza na Phuket, są wśród nich bardzo popularne – w 2019 r., tuż przed pandemią i wywołaną nią turystyczną przerwą, kraj odwiedziło półtora miliona gości z Rosji. Więcej wyjechało tylko do Turcji.
Ci, którzy na urlop w Azji zdecydowali się w drugiej połowie lutego, raczej nie odpoczęli. Bardzo szybko skończyła im się gotówka – nawet jeśli ich pobyty regulowało biuro podróży, nie mieli za bardzo po co wychodzić z hoteli. Jak pisze „Bangkok Post”, największa tajlandzka gazeta, wakacje w hotelach, nawet z najwyższej półki, to mimo wszystko domena „drugoligowych” oligarchów, bo najbogatsi mają tu zwykle własne nieruchomości, często schowane na odizolowanych wyspach. Ich jednak też dotknęły sankcje, bo zamknięto przestrzeń powietrzną. „The Economist” sugeruje, że niektórym udało się wrócić przez Dubaj i inne kraje Zatoki Perskiej, ale co najmniej kilka tysięcy Rosjan wciąż jest na Phuket. I nie wiadomo, czy i kiedy wrócą.
Podobnie jak 11 tys. turystów na Sri Lance i blisko 20 tys. na Bali. Podróż z Azji jest w miarę bezproblemowa, jeśli wraca się do Rosji. Większość krajów pozaeuropejskich wpuszcza jeszcze rosyjskie samoloty na swoje terytorium. Nie zawsze jest to jednak prosta sprawa, bo samolotów jest mniej. Odcięcie od sieci zaopatrzeniowej, brak możliwości serwisowania jednostek i inne kłopoty logistyczne uziemiły wiele rosyjskich maszyn.
Jeszcze gorzej mają ci, którzy na co dzień rezydują w Europie Zachodniej. Żeby wrócić do Londynu, Monte Carlo czy Marbelli, muszą nadłożyć kilkanaście godzin podróży przez Dubaj albo Stambuł, jedyne duże porty przesiadkowe blisko Europy, do których mają jeszcze swobodny dostęp.
Czytaj też: Czy Rosja zemści się na światowym lotnictwie?
Rosjanie kochają Kubę
Sankcje uderzają nie tylko w rosyjskich turystów, ale i w tych, którzy na nich zarabiają. Szczególnie to widać w krajach ubogich, w których Rosjanie stanowili znaczący odsetek gości. Z powodu wojny w Ukrainie cierpi i tak już poharatany pandemią sektor turystyczny na Kubie. Tam Rosjan wielbiono – z wzajemnością. Do niedawna Aeroflot miał dziennie dwa bezpośrednie połączenia z Moskwy do Hawany, do tego dochodziły czartery biur podróży. Rosjanom na Kubie się podobało, bo to kraj tropikalny, z pięknymi plażami, bajecznie dla nich tani. W dodatku spora część obsługi mówiła chociaż trochę po rosyjsku (spadek po rewolucji i dekadach bratniej współpracy).
Kubańczycy lubili rosyjskich klientów, bo byli hojni, a w dodatku jako stali bywalcy przywozili prezenty: ubrania, leki, drobne kosztowności. Ta hojność obrosła już w Varadero i Hawanie w legendę. W 2021 r. turyści z Rosji stanowili 41 proc. zagranicznych gości. Dziś na Kubie praktycznie ich nie ma, również dlatego, że nie mają jak dostać się na drugą stronę Atlantyku – po drodze czeka przeprawa przez Europę, zamkniętą w całości dla rosyjskich samolotów.
Jest i trzecia strona turystycznej blokady – także Europejczykom trudniej dostać się do Tajlandii, na Sri Lankę czy Bali. Biura podróży liczą straty, podobnie jak lokalni hotelarze. Większość południowoazjatyckich krajów dopiero od niedawna otwiera się ponownie na gości. Wygaszenie pandemii koronawirusa niewiele więc zmieniło, a nowa normalność, o ile nastała, nie ma w sobie nic z normalności.
Czytaj też: Kontrolerzy lotów nie przychodzą do pracy. Nie polecimy na majówkę?