Ta sytuacja powtarza się w każdej z trzech brazylijskich metropolii: osoby w schludnych ubraniach, na oko klasa średnia, zaczepiają ludzi. „Kup mi coś do jedzenia, proszę”. „Nie chcę pieniędzy, jestem głodna”. Mężczyźni i kobiety. Biali i „kolorowi”. Starsi, w średnim wieku, dzieci. W Brazylii zawsze były bieda i skrajne nierówności. Ale nie takie jak dziś.
W kolejce po obiad w dotowanej stołówce (cena: ok. 3 zł) przy placu Rui Barbosy w Kurytybie na oko co druga osoba jest z klasy średniej. Aby tu stanąć, trzeba było najpierw przełknąć dumę i poczucie wyższości, dotychczas typowe dla brazylijskich średniaków. W kolejce po tani obiad są zapewne osoby, które do niedawna zatrudniały panie do pomocy w domu – teraz stoją obok nich.
Za egalitarnych rządów Luli da Silvy i Dilmy Rousseff (2003–16) stołówkę finansowały władze lokalne, teraz robią to organizacje pozarządowe, bo w myśl ideologii obecnej, prawicowej władzy o jedzenie każdy powinien zatroszczyć się sam. Zresztą nie tylko o jedzenie.
W barze pod chmurką w São Paulo dosiadam się do 50-latka, który kupił głodnej kobiecie burgera. Nazywa się Sergio Avellena, zajmuje się transportem publicznym. – Powrót głodu wciąż nie mieści się w głowie, to dramat! Nie pamiętam czegoś takiego – mówi. Pada określenie „nowa bieda”. „Nowi biedni” to często ludzie, którzy wciąż mają porządne mieszkania, do niedawna mieli pracę – bez problemu starczało im na życie, ale już nie na oszczędzanie. Niektórzy nadal mieszkają w swoich mieszkaniach, o ile zdążyli je spłacić. Ci, którzy wynajmowali, przenieśli się do gorszych dzielnic; w skrajnych przypadkach wylądowali na ulicy. Dlatego nie tak trudno zauważyć, że ktoś nieźle ubrany grzebie ukradkiem w śmietniku albo prosi przechodniów, by kupili mu jakąś przekąskę.