Sprawa jest niesamowicie ciekawa, zwłaszcza że rozpisują się o niej media rosyjskie, a ukraińskie milczą jak zaklęte: jest informacja o wielkim pożarze w składzie paliw, ale cicho o udziale sił Ukrainy. Przypomniano przy tej okazji wypowiedź doradcy Zełenskiego Ołeksija Arestowycza, że Ukraina broni się u siebie i nie atakuje przeciwnika na jego terytorium.
Wydaje się mimo wszystko, że precedensy były. Już 25 lutego, drugiego dnia wojny, dwie rakiety Toczka-U spadły na lotnisko Millerowo w rejonie Rostowa nad Donem. Spłonęły wtedy dwa samoloty myśliwsko-bombowe Su-30M (zdjęcia potwierdzają zniszczenie minimum jednego). Rosjanie informowali o dwóch rakietach balistycznych Toczka-U – Ukraińcy temu nie zaprzeczali, ale i niczego nie potwierdzili. A później pojawiło się oświadczenie Arestowycza, że nie atakują celów w Rosji. To jak jest naprawdę?
Czytaj też: Dlaczego Rosjanie popierają Putina i wciąż chwalą Stalina
Płonie rosyjski skład paliw
Najpierw podano, że Ukraińcy użyli teraz rakiet Toczka. Później ktoś popatrzył na mapę i stwierdził, że uwzględniając pozycje rosyjskiej 6. armii, która podeszła pod sam Charków, atak musiałby wyjść z rejonu na południe. To na granicy zasięgu rakiet w odmianie Toczka-U i poza zasięgiem „zwykłej” Toczki. Ukraina ma jedną i drugą wersję w uzbrojeniu.
Później ogłoszono, że chodzi o dwa śmigłowce szturmowe Mi-24. Byłem sceptyczny. Takie maszyny rzadko zapuszczają się tak daleko w głąb wrogiego terytorium, bo to misja niemal samobójcza. Do tego już 29 marca w Biełgorodzie wyleciał w powietrze skład amunicji, a wówczas o żadnym ataku się nie mówiło.