Minął miesiąc, odkąd kanclerz ogłosił w Bundestagu nastanie Zeitenwende, przełomu epok. Rosyjska agresja na Ukrainę miała być według niego bodźcem, „po którym świat nie jest już taki sam”. Gdy Olaf Scholz schodził z mównicy, żegnały go oklaski na stojąco nie tylko od posłów rządzącej koalicji, ale i opozycyjnych chadeków.
W trwającym niecałe pół godziny przemówieniu Scholza było coś z rytuału wybudzenia z głębokiego transu. Przez ostatnie lata Angela Merkel prowadziła kraj wąskim torem, cementując wyobrażenie o bezalternatywności jej polityki. W ten sposób wepchnęła społeczeństwo w stan półsnu, w którym mogło ono pielęgnować dawno przeterminowane mity. Rosyjska napaść była pobudką.
Przemówienie i towarzyszące mu decyzje Scholza być może będą przywoływane przez przyszłe pokolenia historyków jako symbol jednego z największych zwrotów w niemieckiej polityce. Niedoinwestowana Bundeswehra otrzyma przez pięć lat dodatkowe 100 mld euro, co pozwoli osiągnąć natowski poziom 2 proc. PKB wydatków na zbrojenia. Niemcy za czasów Merkel nigdy się do niego nie zbliżyły, traktując powojenny niemiecki pacyfizm jako wygodne alibi.
Scholz rytualne „nigdy więcej”, wynikające z doświadczeń III Rzeszy niemieckiej zobowiązanie moralne, przekuł w decyzję o wysłaniu na Ukrainę broni – już nie tylko wyśmiewanych hełmów, ale granatników przeciwpancernych i pocisków przeciwlotniczych. Niemcy wzmocnili także swoją obecność na wschodniej flance NATO. Powiększony został kontyngent wojskowy na Litwie, działający w ramach wysuniętej obecności Sojuszu. A na Słowację pojechała bateria systemu rakietowego Patriot. To wszystko jeszcze kilka tygodni temu było nie do pomyślenia.
Do lamusa odesłany został także miraż Rosji jako może trudnego, ale jednak przewidywalnego partnera.