Zanim zaczęła się agresja na Ukrainę, często oglądałem Putina w rosyjskiej telewizji. Trudno było nie obejrzeć. W każdym wydaniu dziennika „Wremia” powtarzały się te same ujęcia: Putin siedzi przy stole, a przed nim jakieś gremium – ministrów, urzędników, działaczy albo na przykład wojskowych. W covidowych czasach – na plazmowym, podzielonym na kwadraty ekranie telekonferencyjnym. On coś mówi, a oni ze spuszczonymi głowami notują w kajetach. Czasem coś raportują – cywile też na sposób jakby wojskowy. Putin słucha, potem wydaje dyspozycje: tu niezwłocznie zrobić to, tu tamto.
Przy pierwszym obejrzeniu budzi to śmiech. Sprawia takie wrażenie jak sprawozdania z gospodarskich wizyt Edwarda Gierka. Ale Putin często mówił rozsądnie, konkretnie, wnikliwie. Przy kolejnych seansach mogło się narzucać inne wrażenie: ten facet zna się na rzeczy, naprawdę rządzi. U widzów regularnie oglądających telewizję w Rosji to wrażenie musi być silne. Zwłaszcza gdy nie oglądają żadnej innej. I jeszcze jedno wrażenie: Putin mówi energicznie, ale ma zawsze smutną twarz. Nawet wtedy, gdy się uśmiecha. W jego biografiach piszą, że jako dziecko w Leningradzie często siedział samotnie w kącie podwórka ze smutną twarzą i podkurczonymi nogami.
Wszystko pod kontrolą
Jak można dobrze rządzić, robiąc jednego dnia porządki, powiedzmy, w spółdzielni mieszkaniowej w Tambowie, a drugiego w przetwórni rybnej na Kamczatce? Wielu ludzi w Rosji sądzi, że można. Więcej – że tak powinien postępować dobry władca: być blisko spraw prostego człowieka. A zarazem daleko, bo prawdziwa władza powinna znajdować się na niedosiężnym szczycie, budzić respekt, ogarniać wszystko, gromić z tego szczytu sprawców zła w spółdzielni mieszkaniowej, w przetwórni rybnej i w ogóle gdziekolwiek ono występuje.