Świat

Wojna się przybliżyła. Czy NATO będzie musiało się bronić?

24 lutego 2022 r. Żołnierze US Army kierują systemem Stryker A1 IM-SHORAD na poligonie Bemowo Piskie. 24 lutego 2022 r. Żołnierze US Army kierują systemem Stryker A1 IM-SHORAD na poligonie Bemowo Piskie. Major Robert Fellingham / armia USA / Forum
Rosyjskie pociski na razie tylko słychać. NATO nie chce wojny z Rosją, zachowuje spokój, ale może nie mieć wyboru i będzie musiało zacząć się bronić.

Nie przejmować się i robić swoje – tak można w skrócie określić postawę NATO i polskich sił zbrojnych wobec najbliższego naszych granic rosyjskiego ataku w czasie tej wojny.

Gen. Cieniuch dla „Polityki”: Putin źle ocenił sytuację

Ta wojna będzie pełznąć coraz bliżej nas

To nie było nieuchronne, choć było spodziewane. Zachodnia Ukraina była do tej pory obszarem relatywnie bezpiecznym, zdarzały się pojedyncze uderzenia lotnicze. Rosja nie miała w pobliżu wojsk lądowych wystarczających jej do rozszerzenia działań na zachodnią połowę najechanego przez nią kraju. Ale od początku rosyjskiej agresji nad tymi terenami wisiało – i nadal wisi – zagrożenie wkroczeniem wojsk białoruskich (to, że wciąż nie przyszły z pomocą armii rosyjskiej, jest zresztą jedną z zagadek politycznej sytuacji na Wschodzie).

Rosjanie musieli jednak wcześniej czy później „wziąć się” do działań na tym terenie, choć wciąż ograniczają się do nalotów. Z punktu widzenia Rosji zachodnia Ukraina jest w tej chwili zagrożeniem głównie dlatego, że przez nią dociera do ukraińskiej armii zachodnie uzbrojenie, które okazuje się bardzo istotne w walce z najeźdźcą. Infrastruktura wojskowa na zachodzie Ukrainy jest w znacznej mierze nietknięta i może służyć jako zaplecze dla aktywnych operacji obronnych wokół Kijowa, na wschodzie i południu kraju. Najważniejsze są jednak lotniska, z których Ukraińcy nadal prowadzą udane działania powietrzne, mimo prawie 20 dni wojny z krajem posiadającym formalnie miażdżącą przewagę w liczbie i zaawansowaniu technicznym samolotów, systemów obrony powietrznej, rozpoznaniu i dowodzeniu. Brutalna prawda jest taka, że jeśli Rosja chce zgnieść Ukrainę jako samodzielne, niepodległe i zdolne do obrony państwo, nie zrobi tego bez zniszczenia zachodniej części kraju graniczącej z Polską.

Dlatego ta wojna – o ile nie zostanie powstrzymana – będzie pełznąć coraz bliżej naszych granic. To pełzanie czasem przeistacza się w skok. Takim był atak na wojskowe centrum szkoleniowe, poligon i koszary położone między Lwowem a Jaworowem, zaledwie 25 km od granicy z Polską. Huk wybuchów zrzuconych tam w niedzielę rano pocisków był słyszalny też po naszej stronie granicy, podobno jedna rakieta „zabłąkała się” jeszcze bliżej i spadła kilka kilometrów od granicy, którą chroni NATO. Rosja zasygnalizowała w ten sposób, że bronią dalekiego rażenia może dosięgnąć dowolnego celu na Ukrainie i poza nią. Symbolicznie zniszczyła miejsce długoletniej współpracy Ukrainy z NATO i pokazała, że jest w stanie zbombardować konwoje czy miejsca przeładunku zachodniej broni. Nie wiemy, czy to rzeczywiście w Jaworowie miało miejsce, ale lokalizacja bazy przy drodze wschód–zachód do polskiego przejścia granicznego podpowiada, że mogła być węzłem logistycznym.

Czytaj też: W Rosji dzieje się coś dziwnego

Co NATO robi po cichu

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Doradca prezydenta Joe Bidena ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan powtórzył kilka razy w niedzielnych wywiadach telewizyjnych, że reakcja na jakikolwiek atak ze strony Rosji będzie natychmiastowa i stanowcza. Zaznaczał jednak, że to, iż wojna na Ukrainie obejmie wcześniej czy później całe jej terytorium, nie jest dla Zachodu zaskoczeniem, a tragiczną konsekwencją rosyjskiej napaści. I że może być nawet wyrazem frustracji Putina, że wojna na wschodzie i północy Ukrainy nie idzie zgodnie z jego planami. Zapewnienia o zastosowaniu art. 5. traktatu waszyngtońskiego są już mantrą. Gdyby rzeczywiście jakiś pocisk spadł na terytorium Polski, Słowacji, Węgier czy Rumunii (to kraje NATO bezpośrednio sąsiadujące z Ukrainą), nikt by się nie zastanawiał i nie dyskutował, czy należy reagować przez zwołanie Rady Północnoatlantyckiej. Inną kwestią jest sposób reakcji.

Ewentualna wojna NATO–Rosja kilka tygodni temu przestała być czarną wizją „rusofobów ze wschodniej flanki”, a stała się perspektywą, która z szuflad wojskowych planistów weszła na poziom dyskusji politycznej. Przestała być tematem tabu, a zaczęła być jednym ze scenariuszy – najgorszym, ale takim, który należy poważnie brać pod uwagę. W ślad za tym, a ściślej – zanim to się stało, ruszyły przygotowania wojskowe, by ta brana pod uwagę wojna nie okazała się zaskoczeniem dla machiny wojskowej, która musi w gotowości czekać na decyzje polityczne – nie na odwrót.

Miało już miejsce uruchomienie sił odpowiedzi NATO i sojuszniczej „szpicy”, podniesiono stan gotowości sił zbrojnych w krajach członkowskich, wydzielono do zadań sojuszniczych elementy narodowych armii. To wszystko dzieje się raczej po cichu, nie słyszmy na ten temat politycznych oświadczeń. Operacja jest poważna, ale nikt nie ma zamiaru straszyć społeczeństw, że dzieje się coś niewyobrażalnego. Uważnym obserwatorom rzeczywistości i tak nie umknie znaczenie historycznego momentu, w którym się w Europie znaleźliśmy, a związane z nim mechanizmy wojskowe są tego naturalną konsekwencją.

Co nie znaczy, że konfrontacja NATO z Rosją stała się scenariuszem nieuchronnym. „Ta wojna zmieniła wszystko” – często się teraz mówi. Ale do tej pory nie zmieniła jednego: niechęci Zachodu do wojny z Rosją. Jest to logiczne, skoro taki konflikt mógłby dość szybko wymknąć się spod kontroli i eskalować do poziomu nuklearnego w Europie, a za moment do globalnej wojny strategicznej z udziałem potencjału atomowego Rosji i USA. Te techniczno-polityczne ogólniki sprowadzają się „do końca świata, jaki znamy”, a ściślej do bardzo wielu końców świata dla bardzo wielu ludzi i miejsc. Użycie nawet pojedynczej taktycznej głowicy jądrowej o sile rażenia stu kiloton oznacza skalę zniszczeń, jakiej Europa nie widziała od II wojny światowej.

Skutki wymiany nuklearnych ciosów na tym poziomie byłyby o rząd wielkości większe. Gdyby ostatecznie doszło do użycia ładunków strategicznych – głowic o mocy setek kiloton przenoszonych jednym pociskiem międzykontynentalnym – zniszczenia na obszarach dotkniętych taką wojną byłyby nieodwracalne w ludzkiej perspektywie kilku pokoleń. Nie oznaczałoby to zniszczenia Ziemi jako planety, ale cywilizację cofnęłoby o kilka stuleci, a skutki środowiskowe sprawiłyby, że przetrwanie ocalałej ludzkości byłoby problematyczne. To wszystko jest na końcu wizji wojny NATO z Rosją. Dlatego – jako sojusz państw odpowiedzialnych – NATO zrobi wszystko, by do niej w ogóle nie doszło. Jedna rosyjska rakieta, która przez pomyłkę spadłaby na puste pole w Polsce, nie skłoni Sojuszu do takiej odpowiedzi, która wiązałaby się z ryzykiem wybuchu „wojny światowej”. Co innego dziesięć rakiet wymierzonych w jakiś konkretny cel.

Czytaj też: Pucz albo rewolucja. Czy da się położyć kres rządom Putina?

Ekonomika reakcji zbrojnej

Pierwsza odpowiedź byłaby zresztą natury obronnej. W Polsce zostały właśnie rozmieszczone amerykańskie systemy antyrakietowe Patriot, a jak donoszą popularne obecnie źródła „otwartego wywiadu”, daje się zauważyć, że ich radary pracują w trybie bojowym. Oznacza to, że spod Rzeszowa Amerykanie widzą, co się dzieje w powietrzu dość daleko na terytorium Ukrainy i Białorusi. Jeszcze dalej są w stanie spoglądać z pokładu samolotów rozpoznawczych i wczesnego ostrzegania, które codziennie krążą nad Polską. Nadlatujący cel powietrzny zostałby z dużym prawdopodobieństwem wykryty. Pytanie o możliwości jego zniszczenia jest już trudniejsze z kilku względów. Patriot to broń droga i nie ma powodu jej bez uzasadnienia używać. Dlatego jeśli tylko da się przewidzieć trajektorię wrogiego pocisku i wojskowi uznają, że nie stanowi on zagrożenia, nie będzie niszczony. Tak działają izraelskie systemy obrony powietrznej, w tym najbardziej znany Iron Dome. Antyrakietowa kopuła strzela często, ale jeszcze częściej nie strzela, bo szkoda marnować pociski przechwytujące na coś, co i tak uderzy w teren niezamieszkały.

Ekonomika reakcji zbrojnej jest szczególnie ważna, gdy naprawdę jest wojna i kiedy obrona musi być w stanie odeprzeć realne zagrożenie dla życia i zdrowia ludzi albo instalacji wojskowych. W razie wykrycia podejrzanego ruchu w przestrzeni powietrznej do lotu zostałaby poderwana para alarmowa samolotów przechwytujących – a w obecnych realiach zapewne więcej maszyn. W czasie, gdy myśliwce próbowałyby ustalić, co się dzieje, i demonstrować gotowość odparcia potencjalnego ataku, uruchomione zostałyby też kanały komunikacji wojskowej służące utrzymaniu resztek bezpieczeństwa.

Odpowiedź Rosjan, że nic się nie dzieje, że wszystko jest jakąś pomyłką i nie mają zamiaru atakować, uspokoiłaby NATO tylko do czasu zauważenia kolejnego dowodu eskalacji. Brak odpowiedzi mógłby potwierdzić, że właśnie zaczęła się wojna. Od tego momentu wydarzenia biegłyby już szybko, ale to temat na inny artykuł. Wczorajszy atak daje jeszcze wiele do myślenia, zanim zdarzy się najgorsze.

Czytaj też: Imperium znów atakuje. Co jest ostatecznym celem Putina?

Broń trudna do wykrycia

Pociski manewrujące, jakich z dużym prawdopodobieństwem użyto w ataku na kompleks w Jaworowie, to broń sprytna, przemieszczająca się nisko i po skomplikowanej trajektorii. Trudna do wykrycia przy starcie, bo niegenerująca tyle ciepła i ognia, co rakiety balistyczne – te w fazie startu i wznoszenia zużywają całą energię paliwa w silniku głównym, a potem poruszają się po z grubsza przewidywalnym kursie. Skrzydlate pociski z niewielkim napędem odrzutowym umieją nie tylko kryć się poniżej poziomu wykrycia radarowego, lecieć „tuż” nad ziemią (co zresztą widać na wielu filmach i zdjęciach z wojny), ale właśnie manewrować w pobliżu celu. Ich trajektoria lotu potrafi być nieprzewidywalna, dlatego najlepiej bronić się przed nimi w ostatniej fazie, strącając bezpośrednim trafieniem albo zasypując gradem pocisków obszar, w który przewidywalnie wlecą. Takie strzelanie jest jednak skuteczne na małej odległości, w bezpośredniej strefie ochronnej celu, a ponieważ takich celów może być mnóstwo – wojskowych, nie mówiąc o cywilnych – ta wojna po raz kolejny udowadnia, że obrona powietrzna to przedsięwzięcie skomplikowane, kosztowne i nie zawsze skuteczne. Można próbować osłonić miejsca szczególnie ważne, ale nie da się osłonić zawsze wszystkiego.

Tak jak Jaworowa nie zdołali osłonić Ukraińcy, którzy wciąż dysponują zadziwiająco sprawną obroną powietrzną. Jej główne zasoby skoncentrowane są jednak w Kijowie i Charkowie, reszta kraju niestety nie jest tak dobrze chroniona. To wybór strategiczny, który przeszkadzać ma osiągnięciu jednego z głównych celów agresorów. Zachodnia Ukraina doświadcza tego skutków. Gdy atakowane były lotniska w Iwano-Frankowsku czy Winnicy, obrona powietrzna nie miała czym odpowiedzieć. Tak jak w niedzielę, gdy grad pocisków spadł na koszary w Jaworowie. Dziś pojawiają się nieoficjalne wiadomości, że na ich terenie mogli znajdować się obywatele innych państw, najprawdopodobniej ochotnicy do tzw. międzynarodowego legionu. Jednak nawet jeśli faktycznie tam byli i nawet jeśli znaleźli się wśród ofiar, to w sensie prawnym nie byli to wysłannicy ani przedstawiciele sił zbrojnych państw NATO. Byli osobami prywatnymi, nawet jeśli aktywnie służą w wojsku, a na czas wyjazdu wzięli urlop czy też oddalili się samowolnie (brytyjska prasa informowała o takich przypadkach). Dlatego ostrzał Jaworowa nie był atakiem na siły zbrojne państw NATO, gdyż takich sił zbrojnych na terenie Ukrainy nie ma. Gdyby istotnie jakiś zachodni żołnierz czynnej służby na urlopie zginął lub został ranny w ostrzale, byłoby to z pewnością kłopotem dla jego kraju pochodzenia i macierzystej armii, ale ani ten kraj, ani ta armia go na Ukrainę nie wysyłała.

Podkast: Po co Putinowi ta wojna?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną