Rano, kiedy dowiedziałam się, że wybuchła wojna, poczułam potworny wstyd, wspomina Anna. Pracuje w urzędzie centralnym w Moskwie, samotnie wychowuje córkę. W rozmowie z nami dodaje, że po wstydzie przyszło przerażenie: – Mijał kolejny dzień. Rosyjska armia bombarduje ukraińskie miasta, a u nas nic się nie zmieniło. Ludzie robią zakupy, spacerują, chodzą do kina. Koleżanka dziennikarka pisze recenzję teatralną. A ciocia dzwoni, żeby podzielić się radosną nowiną: „Kochanie, przyszła wiosna”.
Kiedy Władimir Putin rozpoczynał inwazję na Ukrainę, zwrócił się do Rosjan: „Wierzę w wasze poparcie. W tę niezwyciężoną siłę, którą daje nam miłość do ojczyzny”. Żeby mieć jednak pewność, że każdy obywatel spełni nadzieje prezydenta, Duma błyskawicznie zaostrzyła kodeks karny – przewidziano m.in. 15 lat więzienia za rozprzestrzenianie fałszywych informacji na temat działań armii.
Niemal równocześnie z eteru zdjęto ostatnią niezależną telewizję Dożd i najstarsze niezależne radio Echo Moskwy. Jan Szenkman z „Nowej Gazety” mówi POLITYCE, że w tej sytuacji praca robi się trudna: – Oczywiście sprawdzamy każdą wiadomość przed publikacją. Problem w tym, że władze mogą uznać za fejk informację nie tyle nieprawdziwą, co niewygodną.
Na korytarzach „Nowej Gazety” – chyba ostatniego dużego i niezależnego medium w Rosji – rozmowy kręcą się wokół pytania: zamkną dziś, czy jeszcze poczekają? W każdym razie redakcja już dostała od władz żądanie, by „operacji specjalnej” w Ukrainie nie nazywać wojną. Rosjan odcięto też od mediów zagranicznych, np. BBC.
Dziennikarka telewizyjna z Moskwy (prosi, by nie wymieniać nazwiska) mówi, że władze – nawet jak na rosyjskie warunki – reagują bardzo brutalnie na wszelkie przejawy sprzeciwu.