Nazwisko Putina nie pada
„Ktokolwiek wystrzeliwuje rakiety i zrzuca bomby, jest dziś nie z tego świata. Takich zachowań nie da się w żaden sposób obronić” – mówił w czwartek rano Matteo Salvini. Były włoski wicepremier i szef MSW, znany z prorosyjskich sympatii i od lat budujący pomosty finansowe między Kremlem a swoją skrajnie prawicową Ligą, na pierwszy rzut oka zachował się jak każdy zachodni polityk. Dalej w jego wypowiedzi padały słowa o „tragicznych skutkach agresji”, „niepotrzebnych śmierciach”. I zapewnienia, że Liga poprze „każdą inicjatywę, która ma na celu przywrócenie pokoju”. „Bez względu na to, czy wyjdzie ona od Partii Demokratycznej, Ruchu Pięciu Gwiazd, jakiejkolwiek organizacji pozarządowej czy nawet z parafii”. Pokoju chce zresztą sam Salvini. „Pracuję na wszystkich frontach, które do niego prowadzą” – zakończył rozmowę z mediami na ulicach Rzymu.
Niby w tych słowach nie ma nic podejrzanego. Niby stoi Salvini po właściwej stronie w tym konflikcie. Problem w tym, że nie nazywa rzeczy po imieniu. A dokładniej – sprawców. Ani razu nie padło w jego wywiadzie nazwisko Putina, nie chciał też mówić o rosyjskiej agresji na Ukrainę. Nie odniósł się do Unii Europejskiej ani NATO. Zaapelował tylko, by temat wojny „nie stał się przedmiotem politycznej polemiki”. Obrał więc bezpieczną strategię, która pozwoliła usunąć się na chwilę w cień, nie wychylać z kontrowersyjnymi poglądami, przeczekać najgorsze. Kreml na pewno słucha i zapamięta – kto zdradził, a kto dyplomatycznie nabrał wody w usta. Ci drudzy zostaną wynagrodzeni.
Wcześniej Salvini sprzeciwiał się sankcjom wobec Rosji. Jego zdaniem przeniesienie wojny na front ekonomiczny doprowadzi w Europie do kryzysu, głównie w sektorze energetycznym. Jednocześnie deklarował bezwarunkowe poparcie dla działania rządu Mario Draghiego. Bez jednoznacznej krytyki Putina jest ono jednak niewiele warte.
Czytaj też: Od Paryża po Londongrad. Politycy, których Putin ma w kieszeni
Nawrócenie Marine Le Pen
Salvini nigdy nie należał do dyplomatycznych frontowców, więc być może jastrzębich deklaracji nie należało się po nim spodziewać. Tak jak po Marine Le Pen, innej zdeklarowanej zwolenniczce Putina. Jeszcze w grudniu obwiniała Unię o eskalację napięć wokół Ukrainy, twierdząc, że rosyjski prezydent dąży do wojny, bo „zjednoczona Europa obrażała go i nie okazywała mu szacunku”. Jeśli dodać do tego jej niedawne sądy, że Ukraina należy do rosyjskiej strefy wpływów, oraz kredyty, których na kampanie Frontu (dziś: Zjednoczenia) Narodowego udzielały banki związane z otoczeniem Putina, pozycja Le Pen względem Moskwy zdaje się oczywista.
Tymczasem liderka francuskiej skrajnej prawicy zaskoczyła – przynajmniej odrobinę. W czwartek oznajmiła, że atak na Ukrainę był „niemożliwy do uzasadnienia”, a Rosję należy potępić „bez cienia wątpliwości”. Nie należy doszukiwać się tu nagłego nawrócenia Le Pen na liberalizm. We Francji trwa kampania prezydencka przed kwietniowymi wyborami – zarówno ona, jak i drugi prawdopodobny kandydat skrajnej prawicy Eric Zemmour znani są z wyrażania podziwu dla Putina jako wybitnego stratega, samca alfa światowej polityki, bezgranicznie oddanego rosyjskiej racji stanu. Eskalacja wojny na Ukrainie to już jednak inny poziom tego oddania, niemożliwy do uzasadnienia. Związki z Putinem mogą więc raczej przeszkodzić, niż pomóc w kampanii. W doraźnym interesie politycznym, a nie dobrej woli, należy więc szukać źródeł tej krytyki.
Czytaj też: Cherchez la femme. Teraz Francuzki chcą władzy
Zemmour marzy o sojuszu z Rosją
W ograniczonym stopniu uprawia ją nawet Zemmour, choć mniej bezpośrednio. Przyznał on, że Rosja nie była ani prowokowana przez Ukrainę, ani zagrożona. O Putinie, podobnie jak Salvini, jednak nie wspomniał. Skoncentrował się na Emmanuelu Macronie, tematykę wojny przenosząc na grunt krajowej polityki.
Według Zemmoura obecny francuski prezydent jest „kompletnie bezużyteczny” w dyplomacji, a jadąc do Moskwy i próbując mediować z Putinem, tylko się wygłupił. Nikt Macrona słuchać na Kremlu nie zamierza, bo „jest członkiem dwóch organizacji – UE i NATO – którym nie szefuje”. To zawoalowany przekaz jego własnej kampanii: Francja ma być dominującą siłą na Zachodzie, równą wobec Rosji, zdolną, a przede wszystkim chętną do wchodzenia z nią w sojusze, o co Zemmour apeluje od dawna.
Pierwsze godziny wojny. Największy konflikt w Europie od 1945 r.
Bolsonaro i męski Putin
Choć na Ukrainie wybuchają bomby, w dyplomacji niejednokrotnie bardziej wymowna od eksplozji bywa cisza. Ciszę wybrał inny zwolennik Putina i jego metod – prezydent Brazylii Jair Bolsonaro. Jeszcze tydzień temu sam był na Kremlu, ściskał dłoń rosyjskiego prezydenta i zapewniał go o poparciu dla Moskwy. Jednocześnie szef brazylijskiej dyplomacji dzwonił do Kijowa i wyrażał solidarność z Ukraińcami.
Brazylijczycy muszą wykonywać takie dyplomatyczne szpagaty, bo przez ofensywną, antyliberalną politykę Bolsonaro funkcjonują właściwie w totalnej izolacji międzynarodowej od kilku lat. Samemu prezydentowi to najwyraźniej nie przeszkadza, bo na temat wojny milczy. Nie odniósł się do niej ani słowem w czwartkowym wystąpieniu – i to mimo jednoznacznego potępienia jej przez członków jego rządu, nawet wiceprezydenta Hamiltona Mourão. I raczej tego nie zrobi, bo Putina autentycznie podziwia.
Kiedy rosyjski prezydent spotkał się z nim w 2020 r., Bolsonaro powiedział mu, że „ucieleśnia wszystkie cechy prawdziwego mężczyzny”. Był z tych słów tak dumny, że natychmiast umieścił je na Twitterze. A że znany jest z utrzymywania politycznych sojuszy wbrew racjonalnym kalkulacjom, raczej przy sympatii do Putina pozostanie. Również dlatego, że rozwiązania antydemokratyczne i siłowe nie są mu obce. Od miesięcy w mniej lub bardziej bezpośredni sposób sugeruje, że październikowe wybory może unieważnić, jeśli je przegra, a władzę zamierza utrzymać wszystkimi dostępnymi sposobami. Nie wykluczając wojskowego puczu.
Czytaj też: Donbas ma być drugim Krymem
„Absolutny geniusz” Putin
Delikatną krytykę w typie Salviniego uprawia z kolei Santiago Abascal, lider skrajnie prawicowej hiszpańskiej partii Vox. Zajęty jest jednak polityką krajową, o zagranicy mówi niewiele. Ogromny kryzys przeżywa Partia Ludowa (PP), wciąż największa siła na prawicy. Abascal próbuje na jej kłopotach zbić kapitał, szuka sposobu na dojście do bardziej centrowego elektoratu. A ten wobec Putina jest bardzo krytyczny, więc lider Vox nie może się wychylać, popierając inwazję i kremlowski styl prowadzenia polityki. Dlatego ograniczył się do ogólnikowych deklaracji o tragedii na Wschodzie. Tak samo jak inni – uważając przy tym, by się Rosji zbytnio nie narazić.
Od konfliktu dystansuje się też Viktor Orbán, mówiąc, że Węgry będą trzymać się „z dala”. Architekt brexitu Nigel Farage Putina też nie potępia, a jedynie w żartobliwy sposób przyznaje się do błędu. Jeszcze niedawno publicznie stwierdzał, że do eskalacji nie dojdzie, dzisiaj z uśmiechem mówi: „no cóż, myliłem się”. Najmniej wątpliwości co do działań rosyjskiego prezydenta ma Donald Trump. Putina nazywa „absolutnym geniuszem”, a w inwazji doszukuje się własnego sprawstwa. W wywiadzie dla Fox News stwierdził, że wojna jest pokłosiem „sfałszowanych wyborów w USA”. Bo gdyby on został w Białym Domu, do żadnej wojny by nie doszło.
Populistyczna prawica, zapatrzona i przyklejona do Władimira Putina, stąpa po grząskim gruncie. Z jednej strony wojna nie podoba się wyborcom, więc nie mogą jej chwalić. Z drugiej – na Kreml też trzeba uważać, przecież Putin jeszcze może się przydać. Żaden z populistów go zatem nie skrytykuje. A to dziś jest równoznaczne z poparciem i legitymizowaniem wojny.