Władimir Putin zawstydził Kafkę i Orwella – pisze na Twitterze premierka Litwy Ingrida Šimonytė. Jej minister spraw zagranicznych Gabrielius Landsbergis uważa, że strategiczne rozważania prezydenta Rosji przypominają surrealizm, i porównuje argumenty Putina do hitlerowskich uzasadnień dla tworzenia przestrzeni życiowej dla Niemców kosztem wschodnioeuropejskich sąsiadów. Landsbergis mówił otwartym tekstem w telewizji CCN, że takie podejście wydawało się po II wojnie przeszłością. Tymczasem Putin wraca do tamtych standardów, dopisując się do listy dyktatorów o XX-wiecznej mentalności.
Premierka Estonii Kaja Kallas ostrzega, że celem Putina jest odbudowa rosyjskiego imperium, jego ambicje nie kończą się na Ukrainie. Z kolei premier Łotwy Krišjānis Kariņš radzi, by na sytuację patrzeć od nowa, skoro Putin tak wyraźnie łamie prawo międzynarodowe i zdrowy rozsądek, przepisuje historię, napada na inne państwa, podważa ich suwerenność, a wszystko to ubiera w formę doktryny. Miło byłoby mieć Łotwę za sąsiada i robić interesy z otwartą i demokratyczną Rosją, ale kierunek jest odwrotny. Co więcej, powrotu do dawnych, w miarę pokojowych i spokojnych stosunków z Rosją szybko nie będzie, przynajmniej dopóki pozostanie tak agresywna. Taka Rosja jest zagrożeniem i trzeba się jej twardo przeciwstawiać.
Państwa bałtyckie zgłaszają obawy
Trzy państwa bałtyckie z zadowoleniem przyjmują napływ natowskich żołnierzy, ich liczebność ma wzrosnąć w sumie do 6 tys. Niedługo po tym, jak prezydent Joe Biden ogłosił pierwszą transzę sankcji na Rosję za uznanie niepodległości dwóch separatystycznych republik w Donbasie, padła zapowiedź o przysłaniu 800 amerykańskich żołnierzy, wykrywanych z trudem przez radary samolotów F-35 i dwudziestki śmigłowców szturmowych, przerzuconych z baz w Niemczech i we Włoszech. Swoje kontyngenty obiecali zwiększyć m.in. Niemcy, Brytyjczycy i Norwegowie. A przywódcy państw bałtyckich zwracają się o jeszcze więcej żołnierzy, rozmawiali o tym m.in. z wiceprezydent USA Kamalą Harris w Monachium w zeszłym tygodniu.
Gdyby nie członkostwo w NATO, pewnie już dawno trzy państwa padłyby ofiarą rosyjskiej agresji, może nawet szybciej niż Ukraina. Swoje obawy – które dla świata zewnętrznego wyglądały na obsesję czy paranoję – zgłaszały od lat. Zaczęto je brać poważnie po wojnie gruzińsko-rosyjskiej w 2008 r. oraz przejęciu Krymu i fragmentów Donbasu przez Rosję sześć lat później.
Teraz Litwę, Łotwę i Estonię martwi oczywiście Ukraina i putinowska doktryna, ale bezpośrednie zagrożenie widzą przede wszystkim w biegu zdarzeń na Białorusi, gdzie znalazło się ostatnio 30 tys. rosyjskich żołnierzy, stacjonujących także blisko granicy z Litwą i Polską. Landsbergis powtarza gdzie może, że sytuacja zmieniła się dramatycznie: jeszcze miesiąc temu te same oddziały były setki kilometrów od obecnych pozycji. Powinny były po zakończonych wspólnych manewrach z Białorusią wyjechać. W związku z tym zdaniem Landsbergisa konieczne są bardziej zdecydowane kroki i ich codzienne dostrajanie. Chodzi nie tylko o kary dla Rosji za dotychczasowe przewiny, ale o nowe sankcje, by Putina skutecznie odstraszać, a na razie nie zrobiono wszystkiego, by go zniechęcić do realizowania agresywnych zamiarów.
Estonia, Litwa i Łotwa. Kolejny cel Putina?
Fatalnym wariantem dla państw bałtyckich byłaby białoruska wersja Anschlussu. Białoruś suwerenność na rzecz Rosji traci stopniowo i tempo tego procesu coraz bardziej przyspiesza. Stąd Litwa głośno domaga się nałożenia jeszcze poważniejszych sankcji także na Białoruś, zwłaszcza na eksport nawozów potażowych, bo z ich sprzedaży w znacznej mierze finansowany jest reżim Aleksandra Łukaszenki. To o tyle wykonalne, że nabywcy białoruskiego potażu znajdują się także na Zachodzie.
Inną kluczową kwestią jest uzmysłowienie Putinowi, że region może być i będzie broniony – nie tylko przez sam art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego, ale i przez realny sprzęt i obecnych na miejscu żołnierzy. Latami rozważano teoretycznie scenariusz, który uparcie nabiera praktycznego znaczenia. Tradycyjnie Estonię, Litwę i Łotwę widziano jako pierwszy cel ewentualnej rosyjskiej napaści w Europie Wschodniej. Powodów miało być wiele, choćby mniejszości rosyjskie w każdym z tych krajów. Ślady tych obaw zachowują się w zachodniej literaturze political fiction z pewnymi ambicjami analitycznymi, książkach pisanych na emeryturze m.in. przez amerykańskich czy brytyjskich generałów. Rosyjska inwazja miałaby się zacząć od opanowania lotnisk przez wojska specjalne, w pierwszych starciach walczyłyby natowskie myśliwce, strzegące przestrzeni powietrznej trzech państw.
Rosja sprawdzi spoistość NATO
Rosja – tak jak to robi Putin w przypadku Ukrainy – miałaby gdzie znajdować argumenty dla swoich kroków. Państwa bałtyckie były częścią ZSRR, wcześniej bardzo długo wchodziły w skład imperium, wielu mieszkańców jest częścią rosyjskiej mniejszości lub ma rosyjskie korzenie. Teraz Putin twierdzi, że Zachód nie dotrzymał słowa danego Rosji, że nie będzie rozszerzał NATO w Europie Wschodniej. Kilka fal rozszerzeń oraz współpraca zwłaszcza Stanów Zjednoczonych z Ukrainą to zaburzenie architektury bezpieczeństwa na kontynencie – źródło obecnego kryzysu – wymaga pilnej korekty oraz rosyjskiej samoobrony przed spodziewanym atakiem ze strony NATO.
A państwa bałtyckie separują eksklawę w Królewcu i sąsiadują z Rosją, są tuż obok wielkich baz Zachodniego Okręgu Wojskowego – w przypadku ataku, zwłaszcza niespodziewanego, Rosjanie byliby szybsi niż jakiekolwiek siły nawet najszybszego reagowania NATO. Sojusznicy pewnie nie zdążyliby przyjść z odsieczą przed upadkiem stolic trzech państw. Ofensywa na ich terenie byłaby prawdopodobnie kwestią godzin, bo lokalne siły są pozbawione dużych ilości broni pancernej, lotnictwa myśliwskiego, obrony przeciwrakietowej, więc mają zbyt skromny potencjał, by stawiać zdecydowany opór. Skądinąd szykowane są nie do otwartego stawiania czoła, a bardziej do nękania agresora, zwłaszcza podczas ewentualnej okupacji.
Dla mniejszych członków Sojuszu Północnoatlantyckiego, zwłaszcza na odcinku tak frontowym jak w przypadku Litwy, Łotwy i Estonii, ważne jest, że art. 5 Paktu nie działa automatycznie. Sprowadza się do deklaracji wyrażonej w formule „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” w przypadku zbrojnej napaści. Niemniej każda ze stron zobowiązuje się udzielać takiej pomocy, jaką uzna za konieczne. Innymi słowy, zgodnie z literą paktu członkowie NATO mogą migać się od wspierania napadniętego członka Sojuszu. Pytanie tylko, czy taka dezercja byłaby zgodna z duchem porozumienia. Stąd też bierze się przeświadczenie, że Rosja prędzej czy później spróbuje sprawdzić spoistość NATO i zbadać automatyzm art. 5. Taki test jak najbardziej mieści się w nowej doktrynie Putina.
Tubylewicz: Putin wciągnie Szwecję i Finlandię do NATO?