Świat

Nic nie zostało z dawnego Donbasu. Taki jest bezsens wojny

Radość na ulicach Doniecka z uznania przez Rosję niepodległości separatystycznych republik. 22 lutego 2022 r. Radość na ulicach Doniecka z uznania przez Rosję niepodległości separatystycznych republik. 22 lutego 2022 r. Alexander Ryumin / TASS / Forum
Donbas zawsze był bliżej Moskwy niż Kijowa. Byłam zdziwiona, że większość ludzi tam nie była nigdy w stolicy Ukrainy, której byli obywatelami. Kijów był dla nich odleglejszy niż Dubaj czy Honolulu. A Lwów to była w ogóle inna planeta.
Okładka książki „Apartament w hotelu Wojna”mat. pr. Okładka książki „Apartament w hotelu Wojna”

Jak doszło do wojny w Donbasie? Między innymi na to pytanie próbuje odpowiedzieć słowacki dziennikarz Tomáš Forro w książce „Apartament w hotelu Wojna” (wydana właśnie przez Wydawnictwo Czarne w przekładzie Andrzeja S. Jagodzińskiego). To opowieść o wojnie trwającej od 2014 r. Politycy mówili: „zamrożony konflikt”. Ten konflikt przyniósł już ponad 14 tys. ofiar. Żołnierzy i cywilów. Każdego dnia ich przybywa i nic dziś nie wskazuje, żeby to szaleństwo miało się zakończyć.

Donbas. To nie jest kalendarium wojny

Forro przyjechał po raz pierwszy do Donbasu w 2016 r. Może miał to być tylko jeden reportaż, a potem szybki powrót do Europy, jak sam określa przeprawę przez blokposty na stronę ukraińską czy powrót do Kijowa. Stało się inaczej, został na wiele miesięcy, wyjeżdżał na chwilę i wracał, żeby znów rozmawiać z ludźmi, analizować, sprawdzać. Wielokrotnie był przesłuchiwany przez ukraińskie tajne służby SBU i służby obu samozwańczych republik, tracił i odzyskiwał akredytację, przekraczał granicę od strony Rosji, łamał ukraińskie prawo, ocierał się o więzienie, tortury, nawet śmierć.

Jakimś cudem ich unikał. Może nie cudem. Jak pisze, przeżył i zebrał materiał dzięki ludziom, „bojownikom po obu stronach frontu, którzy bez względu na dzielące nas ideowe różnice chronili moje życie, ryzykując często swoje własne”. Książka mogła powstać także dzięki „rozmówcom na terenach okupowanych”, którzy spotykając się z nim, człowiekiem z Zachodu, obcym, wiele ryzykowali. Dlatego często nie podaje danych, „ich życie i bezpieczeństwo są ważniejsze niż ich prawdziwe imiona i nazwiska”.

To nie jest kalendarium wojny w Donbasie od pierwszych wystąpień separatystów wczesną wiosną 2014 r., ataku na miejscowe władze, pierwszych walk i ofiar, rosyjskiej interwencji, po proklamację końca relacji z Kijowem i ogłoszenie niepodległości. To nie jest też opowiedziana godzina po godzinie historia walki ukraińskich sił rządowych, prób odbicia budynków, lotniska, ziem. Ani rzecz o determinacji ochotników i bezradności wojsk w ogóle nieprzygotowanych do wojny. W Kijowie prędzej spodziewano się gromu z jasnego nieba w słoneczny poranek niż ataku ze strony Rosji, przyjacielskiej, jak sądzono do czasu zajęcia Krymu.

Na wschodzie są wsie i miasteczka, gdzie połowa ulicy była w Ukrainie, a połowa w Rosji. Było tak za czasów radzieckich, a także potem, ludziom nie przeszkadzało, czy mieszkają po tej, czy tamtej stronie granicy – przecież granicy przyjaźni. Chodzili do pracy na drugą stronę i nikt nie pytał ich o dokumenty. Mówili po rosyjsku, znali ukraiński. Rosyjski był światowy, a ukraiński wsiowy. Oczywiście wszystko to w książce jest. Ale to przede wszystkim próba analizy, jak to się stało, że do wojny doszło. Kto ponosi winę po tej i drugiej stronie dzisiejszych granic, a raczej blokpostów, korytarzy humanitarnych, którymi „wciąż płyną rzeki wynędzniałych starców, przemytników i szpiegów”. Autor dodaje – a jest 2020 r. – że „tylko na przejściu do Ługańskiej Republiki Ludowej społeczność międzynarodowa wreszcie zbudowała nowy most, więc ludzie nie muszą przechodzić przez rzekę po gruzach poprzedniego”.

Reszka: Ukraińcy szykują się na wojnę

Bliżej do Moskwy i Dubaju niż Kijowa

Ta książka to przede wszystkim opowieść o bezsensie wojny. Największym z możliwych. Wielu z tych, których dotknęła albo zraniła, może nie pamięta, o co chodziło, gdy się zaczynała. Może cofnęliby czas. Ale to nie jest proste, zbyt wiele jest nienawiści, złości, krwi, ciemnych interesów, polityki i wielkich pieniędzy.

Donbas zawsze był bliżej Moskwy niż Kijowa. Byłam zdziwiona, że większość ludzi nie była nigdy w stolicy Ukrainy, której byli obywatelami. Znali Rostów nad Donem, Kursk, Moskwę, ale po co mieliby jeździć do Kijowa? To trochę nie był ich świat. Nawet gdy musieli załatwić wizę w którymś z zachodnich konsulatów, korzystali z usług pośredników czy biur podróży. Kijów był odleglejszy niż Dubaj czy Honolulu. A Lwów to była w ogóle inna planeta. Zresztą pośrednio widzieliśmy to w Polsce: Ukraińcy przyjeżdżający do pracy pochodzą głównie z zachodniej i centralnej Ukrainy. Wschód pracował w Rosji, jak pamiętam, przed wojną to było prawie 6 mln osób. Słuchał rosyjskiego radia i oglądał rosyjską telewizję. Za czasów radzieckich było to oczywiste, ku Moskwie grawitował cały radziecki świat. Ale gdy ZSRR się rozpadł, a Kijów ogłosił referendum, za niepodległą Ukrainą głosował i zachód, i wschód kraju.

Kijów żył swoim życiem, Donbas swoim. Przemysłowy Donbas miał głębokie przekonanie, że to on pracuje na biurokratów z Kijowa i leniuchów z zachodu. Tam były wielkie kopalnie antracytu, najlepszego węgla pod słońcem, i huty, gdzie wytwarzano rury bezszwowe do przesyłu gazu. Tam, kiedy zaczęły się przemiany gospodarcze i prywatyzacja, urosły największe fortuny oligarchów.

Czytaj też: Pull up, pull up! USA podniosły alert w sprawie Ukrainy

Donieck. Trochę strasznie było chodzić po mieście

W Doniecku w latach 90. toczyły się krwawe walki o władzę i pieniądze, strzelanina na ulicach była normalką, walczyły mafie i gangi. Spektakularnym wydarzeniem był wybuch ładunku na trybunach stadionu, gdzie mecz rozgrywała słynna drużyna Szachtara. Zginął jeden z oligarchów, ówczesny właściciel klubu. Pod jego krzesłem eksplodowała bomba. Innym razem zastrzelono gubernatora obwodu, deputowanego do Rady Najwyższej. Trochę strasznie było w tamtych czasach chodzić po mieście.

Wtedy też zaczęła rosnąć fortuna i sława najbogatszego dziś Ukraińca Rinata Achmetowa. Oligarcha wkrótce stał się właścicielem połowy Donbasu, całego Doniecka i klubu Szachtar, choć zaczynał od gry w karty na miejscowym bazarze. Pracowali u niego niemal wszyscy mieszkańcy Doniecka i okolicy, co zwykle przekładało się na wyniki kolejnych wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

Donieck był dumny z miliona róż, które kwitły na rabatach, na głównym placu dumnie stał Lenin na marmurowym cokole. Donbas zawsze był lewicowy, a po interwencji w Kosowie był też przeciwnikiem NATO i Zachodu. Dziś jest prorosyjski i ludzie mają rosyjskie paszporty.

Władze z Kijowa faktycznie nie były zbyt często obecne w Donbasie, mało wtrącały się w tutejsze życie gospodarcze i społeczne. Wschód kraju niby zrastał się z zachodem, ale chyba za wolno, z oporami. Może nikt nie zwracał na to należytej uwagi? Z pewnością nie pomagała silna prawosławna moskiewska cerkiew ani rosyjska propaganda. Trudno wskazać dokładnie dzień, kiedy Donbas zaczął się przechylać w stronę Moskwy.

Czytaj też: Ławrow. Wszystkie twarze człowieka Putina

Donieck i Donbas przeszły długą drogę

Wyraźnym objawem był 2004 r. – sfałszowane wybory prezydenckie wygrał Wiktor Janukowycz, lider Partii Regionów, człowiek z Doniecka, gubernator obwodu. Jego kampanię i formację finansował właśnie Achmetow.

Ludzie wyszli na pomarańczowy Majdan i wtedy po raz pierwszy grożono, że górnicy z Donbasu ich rozpędzą. Wtedy też po raz pierwszy w Sewerdoniecku zebrali się reprezentujący region lewicowi politycy z zamiarem powołania równoległej władzy i oderwania Donbasu od Kijowa. Wyglądało to niegroźnie, nawet groteskowo. Sprawa, wydawało się, upadła po weekendzie. Wiktor Juszczenko, który wygrał dodatkową turę wyborów i został prezydentem, nie próbował odzyskać rządu dusz w Donbasie. W każdym razie nie robił tego skutecznie. Pomarańczowy był tam tylko stadion Szachtara... Po drugiej stronie granicy Rosja, rządzona już przez Putina, stawała się coraz silniejsza, inaczej niż ta Jelcyna, która traciła na znaczeniu.

Pamiętam Donieck i Donbas przed wyborami 2010. To był bastion lewicowej, opozycyjnej wtedy prorosyjskiej Partii Regionów. Liderom innych ugrupowań nie pozwalano nawet wysiąść z samolotu na donieckim lotnisku. Antyzachodnia rosyjska propaganda wylewała się z telewizora w każdym domu. Nie słuchały jej chyba tylko dziewczyny z Donbasu, wysokie blondynki, które w niebotycznych szpilkach przechadzały się ulicami Paryża czy Genewy, polując na zamożnych facetów. Im Zachód nie przeszkadzał, choć w wolnych chwilach też oglądały rosyjską telewizję.

Kolejne wybory, znów za pieniądze Achmetowa i z amerykańskim doradcą u boku, wygrał już Janukowycz. Donbas miał swojego człowieka w Kijowie, nie jednego zresztą, ludzie z Doniecka objęli wiele rządowych stanowisk. Donbas rósł w siłę. Na Euro 2012 Achmetow wybudował Donbas Arenę, jeden z najładniejszych stadionów tamtych mistrzostw, i nowoczesne lotnisko międzynarodowe. Przyjechały tłumy turystów z Zachodu – nie przypominali potworów. W mieście kwitły róże, w pubach lało się piwo i nic nie wyglądało jak dziś.

Bo z lotniska po miesiącach ciężkich walk nie pozostał kamień na kamieniu, zginęło ponad tysiąc osób. Po nic. Donbas Arena ostała się wprawdzie, ale turyści nie oglądają meczów, nawet Szachtar nie gra u siebie. Po drodze był kolejny Majdan, ucieczka Janukowycza do Rosji, nowe wybory. Dla Wschodu – faszystowski pucz przygotowany przez Zachód. Dokonany przez banderowców. To oni strzelali w plecy czerwonoarmistom w 1944. Zrobią to i teraz. O faszystach z Kijowa mówiła rosyjska propaganda.

Czytaj też: Prezydent kontra oligarchowie

Sen o Noworosji okazał się mrzonką

Forro nie zna Doniecka sprzed wojny. Kiedy przyjechał do miasta pierwszy raz, to już był inny Donieck, ze zburzonymi przedmieściami, wyludniony, zubożały, ledwie wiążący koniec z końcem, pełen separatystów opętanych nienawiścią do „faszystów z Kijowa”. Do ochotników z pułku Azow, nacjonalistów z Prawego Sektora oskarżanych o najgorsze zbrodnie, choć nigdy nie było ich w mieście. Byli za to najemnicy z Kaukazu, Kadyrowcy, ludzie z Europy Środkowej. Autor próbuje odtworzyć bieg zdarzeń: jak doszło do przejęcia miasta przez separatystów, kto do kogo strzelał, skąd wziął się sen o Noworosji, kiedy i dlaczego wojska rządowe przegrały walkę o Donbas i jak wygląda prawda o rosyjskiej interwencji.

Kiedy sen o Noworosji okazał się mrzonką, stało się jasne, że Moskwa nie przyłączy Donbasu do Rosji. Wszystko to z bliska wyglądało inaczej, niż donosiła rosyjska propaganda z domowych telewizorów, wciąż najwyższy autorytet. Nawet dla tych, którzy na własne oczy widzieli, jak było naprawdę. Ale chcieli widzieć to, co usłyszeli z telewizora. Kto myślał inaczej, już wyjechał na ukraińską stronę. Ci, którzy zostali, muszą skrzętnie ukrywać poglądy.

Dziennikarz bywał w pełnych śmierdzącego błota okopach i mieszkał w hotelu Centralnym, teraz zapluskwionym i niebezpiecznym. Znam ten hotel, te ulice, te miasteczka, z których pozostały tylko hałdy i gruzy albo do cna wypalone mury. Jeździł do Słowiańska i Kramatorska, pierwszego zdobytego przez separatystów miasta, odbitego wnet przez siły rządowe, do Iłowajśka i Debalcewe, gdzie wykrwawiały się wojska rządowe. Do Mariupola, też wolnego. Na razie.

Czytaj też: Doniecka i Ługańska Republika Ludowa? Putin trolluje

Winni po obu stronach frontu

Ale za tę beznadziejną, bezsensowną wojnę Forro wini nie tylko separatystów. Winni są po obu stronach frontu. Gwałt, przemoc – to są przypadłości, jakie dotykają obie strony. Zniszczenie, bieda, rozpacz, tułaczka, odrzucenie, choroba czy śmierć są i tu, i tam. Nic nie jest proste ani oczywiste.

Jak los żołnierza spotkanego na ukraińskim blokpoście, gdzie kontroluje długą kolejkę czekających pokornie osób. „Pochodzi z miasteczka niedaleko Ługańska, a kiedy zaczęła się wojna, służył w wojsku. Część jego jednostki przyłączyła się do separatystów, a resztę jego kolegów rozstrzelali. Przez kilka tygodni ukrywał się u dalszej rodziny, a w tym czasie zabrali mu dom i torturowali sąsiadów, żeby się dowiedzieć, gdzie się ukrywa. Potem udało mu się uciec na ukraińską stronę i teraz tylko czeka, kiedy nadejdzie jego czas rewanżu”.

Taka jest wojna. I zanim się ją zacznie, trzeba wiedzieć, jak ją zakończyć. W Kijowie nie wiedzieli, w Donbasie też nie, bo sen o Noworosji to była ułuda, zaś proklamowanie niepodległości wojny nie kończy. A tuż obok jest Putin, wykorzystujący Donbas do własnych interesów, dziś szantażujący świat i rujnujący Ukrainę.

„Przez pierwszy rok przyjeżdżałem do Donbasu jak wszyscy – z góry wiedziałem, po czyjej stronie jest racja, kto w tym konflikcie jest ofiarą, a kto agresorem, i materiał, jaki chciałem zrobić, miał być tylko ilustracją i pomocą do tego, by przekazać tę prawdę innym. Potem jednak straciłem tę pewność. Spowodowało to cierpienie, z jakim się spotykałem po obu stronach – zbyt wiele go było, w dodatku całkiem pozbawionego sensu. Jak tu potępiać barbarzyństwo zmanipulowanych przez propagandę bojówkarzy, skoro podobnych czynów dopuszcza się także armia będąca sojusznikiem Zachodu? Dopiero teraz, przechodząc przez ten most, zrozumiałem, jaki od początku popełniałem błąd. Ukrainy od Użhorodu aż po Krym i Sawur-Mohyłę nie da się oceniać według standardów zachodniej hemisfery. My nigdy nie byliśmy rzeczywistą częścią świata rosyjskiego, a najwyżej jego swoistymi peryferiami. Ukraina leżała zawsze zbyt blisko Moskwy” – pisze. „Na blokpoście przed miasteczkiem Stanica Ługańska zrozumiałem, że popełniałem błąd, bo optyka i kryteria zachodnie tutaj, na wschodzie kraju, nigdy nie obowiązywały”.

Czytaj też: Czy Ukraina ma się jak bronić?

Teraz nowa wojna?

Słynne kiedyś kopalnie Donbasu zalewa woda, zniszczone i rozkradzione fabryki powoli porastają krzewy. Wszędzie pełno rdzewiejącego żelastwa powyginanego przez eksplozje. Na stepach nic nie wraca do normalności. Przeciwnie. Tam już od dawna „normalnością” jest wszystko to, o czym autor napisał na kartach książki: „pełzająca, bezsensowna wojna w okopach (nazywana też »zamrożonym konfliktem«), podczas której wciąż giną żołnierze i cywile. Tam codzienna rzeczywistość to wciąż nocne bombardowania i ostrzeliwania zakazaną bronią, snajperzy, zburzone przyfrontowe miasta, nienawiść. To rozpacz, beznadzieja, rezygnacja. I politycy po obu stronach, którym ten stan rzeczy w istocie pomaga mobilizować obywateli do walki ze swymi przeciwnikami i usprawiedliwiać własne błędy”.

I dodaje, że niestety jego książka będzie zapewne aktualna nie tylko przez następne dwa lata, ale przynajmniej przez 10 czy 20. Choć bardzo chciałby się mylić. Ale pewnie się nie myli: Rosja uznała niepodległość obu ludowych republik, a Putin podpisał z nimi protokół o przyjaźni i współpracy, przewidujący obecność wojsk, a nawet budowę baz. Wybuchła nowa wojna.

Tubylewicz: Putin wciągnie Szwecję i Finlandię do NATO?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną